Czy Hank Moody kiedyś sporządnieje?
David Duchovny:
Po co? Przecież jest chodzącą pochwałą wartości rodzinnych!

To chyba przesada. Jakie nowe katastrofy przedarzą się Moody'emu?
Nic nie mogę powiedzieć. Trudno zresztą mówić o „Californication” w kategoriach zdarzeń, fabuły. Tu chodzi o rzeczy ulotne - nastrój, postaci, miejsca. I różne dziwne rzeczy, które wychodzą, gdy to wszystko połączyć. Powiedziałbym więc, że Moody musi sobie radzić z tymi wszystkimi rzeczami, z które spotkały go już wcześniej, tyle że teraz patrzy na to z nieco innej perspektywy.

Reklama

Hank jest pisarzem, ale ma z tym pisaniem problem. A co z twoją twórczością?
Hmm... Nie mam siły pisać po całym dniu spędzonym na planie. Staram się od czasu do czasu znaleźć na nie chwilę, ale dzieje się to wtedy, gdy nie gram. Inspiruje mnie Charles Bukowski. Pamiętam, że gdy byłem jeszcze studentem aktorstwa, chyba w roku 1984, wystawialiśmy na zajęciach jednoaktówki. Zaadaptowałem wtedy na potrzeby teatru opowiadanie Bukowskiego. Sztuka nazywała się „Kopulująca syrena z Wenecji”. Kto jednak myśli, że wzoruję na Bukowskim postać Hanka, jest w błędzie.



Więc nic w tej chwili nie piszesz?
Piszę. Tylko biernie.

Reklama

Czemu wróciłeś do telewizji?
Zacząłem rozważać powrót do telewizji w chwili, gdy zrozumiałem, że mogę pracować nad serialem, który nie pochłonie mojego całego czasu. Kiedy pracowałem nad „Z archiwum X”, musiałem być na planie przez 10 miesięcy w roku. Nie mogłem sobie pozwolić na żadne inne zawodowe wyzwania, ani nawet na prowadzenie normalnego życia osobistego. A nakręcenie odcinka „Californication” zajmuje tydzień. Zrobiliśmy cały sezon w 12 tygodni. Pozostawia mi więc to duży margines swobody na inne projekty filmowe i na pisanie. Kiedy więc przyszła taka propozycja, zacząłem się zastanawiać. Gdy przeczytałem scenariusz, poczułem, że chcę zrobić serial komediowy i to właśnie taki. Serial dla dorosłych, który nie jest jednak wulgarny, a zabawny, błyskotliwy, chwilami gorzki.

„Californication” to dość śmiały obyczajowo serial. Nie obawiałeś się rozbieranych scen?
Cóż, to krępujące biegać nago, gdy wkoło jest tylu ludzi. Właściwie to jestem dość pruderyjny. Choć chciałbym nie być. Przecież nie mam się czego wstydzić! Ludzkie ciało jest piękne, ale kiedy widzi się je nago, szczególnie w sytuacji intymnej, jest w tym coś idiotycznego. Seks to komiczne zajęcie. Więc tak, bywałem skrępowany, ale zawsze pytałem wtedy Toma, czy dana jest scena jest konieczna, a przede wszystkim śmieszna, a on rozwiewał moje wątpliwości. Celem „Californication” nie jest wzbudzenie podniecenia w widzu, a ukazanie całego komizmu ludzkiej seksualności. Dla mnie osobiście seks jest tak śmieszny, ponieważ uprawiając go, tracisz nad sobą kontrolę, a to jest zabawne. Seks jest więc doskonałym pomysłem na komedię... Choć równie ciekawe byłoby zobaczenie filmu, który robi z niego tragedię.

Reklama



Jakie jest twoje prywatne zdanie o Hanku Moodym?
Bardzo podoba mi się w nim to, że jest taki monogamiczny. Kiedy jest z Karen, nie interesują go żadne inne kobiety. Nigdy nie zdradził Karen. Oczywiście, często jest wiedziony na pokuszenie, pojawiają się różne okazje, ale on z nich nie korzysta. W przeciwieństwie do innych serialowych postaci.

A osobiście masz coś z Hanka?
Zawsze jest się obecnym w swojej roli. Nawet jeśli zmienisz akcent czy wygląd, i tak postać jest przefiltrowana przez ciebie. Hank ma jedną cechę, którą bardzo chciałbym mieć - ma gdzieś to, co myślą inni. To coś, co daje człowiekowi wielką siłę, a jednocześnie ma w sobie wielki potencjał komiczny.W życiu spotkałem zaledwie parę osób, które miałyby ten dar i zawsze byłem pod wielkim wrażeniem. A Hank taki jest - jest panem swojego losu.