Od ponad pół roku prowadzisz program „Dzień Dobry TVN” razem z Małgorzatą Rozenek-Majdan. Jak możesz podsumować ten czas? Zadomowiłeś się już w nowym studiu i pracy?

Jest super i mówię to bez zbędnej kokieterii. Miałem obawy, bo przejście po tylu latach z newsów, gdzie dziennikarz ma być schowany za tematem, o którym mówi, do dziennikarstwa gdzie trzeba dać siebie i być na równi z tym o czym się mówi, było dla mnie po prostu trudne. Nie podejmę się odpowiedzi na pytanie, czy się udało, ale mam nadzieję, że tak.

Reklama

To co było dla ciebie najtrudniejsze?

Długość programu. Mówię to całkiem serio, bo to aż 3,5 godziny podczas których poruszamy czasem kilkanaście tematów. Całe życie pracowałem i obracałem się w świecie mediów, gdzie nawet jeśli program był długi to trwał maksymalnie 27 minut. Dotykał jednego tematu albo jednego bohatera. Tu to zróżnicowanie jest ogromne i czasem wychodząc ze studia czuję się jakbym przebiegł maraton. Staram się podczas każdej rozmowy dać z siebie wszystko i nie ukrywam, że emocje naszych rozmówców bardzo mi się udzielają. Podczas jednego programu rozmawiamy na różne tematy, przykładowo o probiotykach, azylu dla bocianów, jakiejś ludzkiej tragedii. Takie combo emocji bywa wyczerpujące. Czasem po ważnej i trudnej rozmowie nie jest łatwo przejść na inny, lżejszy temat.

Kiedy zmieniałeś pracę, pojawiały się komentarze, że to dla ciebie zsyłka, kara za aferę mailową i doradzanie Michałowi Dworczykowi.

To nigdy nie była dla mnie kara. Propozycja pracy w „Dzień Dobry TVN” była jedną z wielu jakie się wówczas pojawiły. Dokonałem wyboru i jestem bardzo zadowolony z miejsca, w którym jestem.

A zerkasz czasem w stronę newsów? Nie tęsknisz?

Pewnie jest tak, jak mówi branżowe powiedzenie, że człowiek wyjdzie ze świata newsów, ale newsy z człowieka nigdy. Jest w tym dużo prawdy. Ja zawsze byłem i wciąż jestem ciekawy rzeczywistości, polityki, tego co się dzieje w kraju i na świecie, ale dziś mam dużo większy dystans do tego. Z przekaźnika stałem się widzem, czytelnikiem. To mi pozwoliło nabrać oddechu, spojrzeć z innej perspektywy. Nie wracam już do domu z Sejmu z głową przepełnioną wypowiedziami polityków, po wysłuchaniu debat. Dziś, gdy stoję z boku, dużo łatwiej jest mi to analizować. A co mnie denerwuje? Co bym chciał zmienić? Myślę, że to by ludzie mieli do polityki dużo większy dystans, bo znam tych polityków i wiem, że ci którzy się kłócą przed kamerami, na sali sejmowej, wieczorami przybijają sobie piątki i siedzą razem przy herbacie. Polityka to pewien teatr odgrywany na potrzeby audytorium. Dziś mnie samemu jest to łatwiej rozumieć. Zarówno świat polityki, jak i ten który nas otacza, jest dużo radośniejszy i dużo mniej przepełniony negatywnymi emocjami, jeśli mamy do niego dystans.

Jesteś jedną ze znanych osób, która mówi otwarcie o tym, że jest osobą wierzącą. Czy patrząc na to co się dzieje w kościele katolickim, kolejne doniesienia o księżach pedofilach, nie sprawiają, że masz kryzys tej wiary?

Reklama

Trzeba rozgraniczyć te dwie rzeczy – wiarę i Kościół jako instytucję. Nie chcę potraktować duchownych jako jednej masy, bo znam fantastycznych księży i biskupów.

Powiedziałeś o rozgraniczeniu wiary i kościoła. To co tobie jako człowiekowi wierzącemu ta wiara daje?

Wiem, że taką łatkę chwalącego się wiarą przypięto mi po tym, jak udzieliłem jednego wywiadu w „Tygodniku Powszechnym”. Nie chcę być identyfikowany tylko i wyłącznie przez pryzmat wiary. Jestem człowiekiem wierzącym, tolerancyjnym i otwartym.

Jesteś ojcem, napisałeś książkę „Świat na głowie”, w której rozmawiasz z ojcami o najważniejszym wyzwaniu życia. Czy twoim zdaniem mamy kryzys zarówno ojcostwa, jak i rodzicielstwa w ogóle?

Mam w tym temacie spore doświadczenie, bo uczę w szkole. Wróciłem do liceum, mam warsztaty z dzieciakami . Ci młodzi ludzie są bardzo pogubieni. Świat zrzucił zarówno na nas, jak i na nie ogromną odpowiedzialność. Ciągle ktoś z kimś konkuruje, nie brakuje rozmów w stylu: „Moje dziecko chodzi na pięć zajęć dodatkowych”; „A moje na siedem”; „Mój już czyta”, „A mój zaczął czytać, jak miał pięć lat”. Dzieci nie radzą sobie z tą presją, z tymi wymaganiami, które są im stawiane. Ta presja daje o sobie znać po latach albo sprawia, że ci młodzi ludzie trafiają do terapeutów i szpitali psychiatrycznych, gdzie ktoś ich wreszcie zauważa i chce z nimi rozmawiać.

To co ty robisz dla swoich dzieci?

Po prostu jestem. Dzieci chcą rozmawiać. Kiedy prowadzę warsztaty, na przerwach nie schodzę do pokoju nauczycielskiego, bo przychodzą i chcą rozmawiać. Mam wrażenie, że one błagalnie wręcz proszą o tę uwagę, poświęcenie im czasu. Z moimi dziećmi staram się właśnie rozmawiać. To nie jest tak, że wracam do domu i mówię: „Dobra chodźcie, teraz będziemy dyskutować o tym i tamtym”. One wiedzą, mają poczucie, że kiedy mnie potrzebują, to jestem. Myślę, że to w rodzicielstwie jest najważniejsze.

To, jakie tematy poruszasz w tych rozmowach z młodzieżą?

Różne. Często mam wrażenie, że nie potrafią się odnaleźć, uporać z emocjami, których doświadczają zbyt wcześnie. Wielu z nich musiało wziąć odpowiedzialność za siebie, bo rodziców nie ma lub nie było. To też pokazuje, jak trzeba być odpowiedzialnym, mieć oczy dookoła głowy, bo 10-latkowie stykają się z emocjami właściwymi dla dorosłego człowieka, a bywa, że i ten dorosły człowiek nie jest w stanie się z nimi zmierzyć.