Serial "Better Call Saul" to właściwie spin-off "Breaking Bad". Akcja produkcji kręci się wokół prawnika Saula Goodmana, którego znamy z fabuły o genialnym twórcy metamfetaminy. Fani "Breaking Bad" będą czuli się więc w nowym świecie wykreowanym przez Gilligana i Goulda jak u siebie na kanapie. Opowieść o ekscentrycznym Saulu aż roi się od barwnych postaci znanych z wcześniejszego z seriali; bliźniaczych bratanków Tuco Salamanki, człowieka od "brudnej" roboty ˗ Mike’a (skojarzenia z Winstonem Wolfe’em z "Pulp Fiction" jak najbardziej na miejscu) czy diabolicznego przywódcy narkotykowego kartelu Gustavo Fringa. Produkcja wykorzystuje ogromną pojemność i potencjał scenariusza "Breaking Bad". Właściwie każda z wymienionych postaci jest dobrym materiałem na osobny tytuł. Niech to wystarczy za rekomendację dla BCS i będzie dowodem na dopracowanie serialowego drugiego planu.
Twórcom BCS udaje się rzecz z pozoru paradoksalna. Suche streszczenie akcji kolejnych odcinków może sugerować, że w serialu nie dzieje się wiele. Gilligan jest jednak mistrzem w przekształcaniu rachitycznych prozaicznych sytuacji w tętniący życiem serialowy rollercoaster. Wiele ze scen, które znajdziemy w czwartym sezonie serialu to prawdziwe perełki. Twórcy są bardzo pewni siebie i opowiadają nam historię bez pośpiechu. Pomysł na każdą scenę jest rozbudowany i realizowany z niezwykłą cierpliwością. Liczy się każdy detal, z którego tkana jest filmowa materia. Pomagają w tym unikalne zdjęcia (te perspektywy i symetria!) i oryginalny, często łamiący przyzwyczajenia widzów montaż. Dowód? Zwróćcie uwagę, jak zrobiona jest scena ukazująca jeden z poranków Saula. Przyrządzanie kawy zamienia się tu w filmowy spektakl.
To jednak nie koniec genialnych scenariuszowych pomysłów. Do najsmaczniejszych w czwartym sezonie należy scena, w której Mike dokonuje kontroli bezpieczeństwa w jednej z firm produkcyjnych. Innym smakołykiem jest rozmowa kwalifikacyjna Saula w firmie produkującej drukarki. Z pozoru nudne, prawda? Prozaiczność takich sytuacji gra jednak zdecydowanie na korzyść serialu. Twórcy wydobywają z nich bowiem potencjał komediowy, a każdy nudnawy dialog podszyty jest tutaj ironią. Nad serialem unosi się duch braci Coen. Serialowy świat jest niby to realistyczny, niby to zwyczajny. Wszystko ma jednak surrealistyczny posmak. Przykład? We wspomnianej scenie rozmowy o pracę dochodzi do zaskakującego fabularnego twistu. Zniechęcony Saul wypada przeciętnie w rozmowie. Zostaje spławiony i godzi się z porażką. Nagle decyduje się jednak na "zdemaskowanie" rozmówców. Wraca, wygłasza płomienną tyradę o sprzedaży drukarek, dostaje pracę i… natychmiast ją rzuca. Kilkuminutowy wywód kończy słowami: "Żal mi was, frajerzy". Ta scena to kwintesencja całego serialu.
Odcinki mają interesującą budowę. Czołówka zmienia się za każdym razem (krótkie motywy wykorzystujące przewrotnie symbolikę, na przykład statuę wolności czy ikonę temidy). Pojawia się ona jednak stosunkowo późno (około 7-10 minuty). Każdy z odcinków rozpoczyna się specyficzną, długą sceną. Często pozbawioną dialogów. W jednej z nich oglądamy sfingowanie napadu na członków kartelu. Zanim pada pierwszy strzał, przez kilka minut będziemy podziwiali piękne panoramy i przyrodę stanu Nowy Meksyk (gdzie rozgrywa się akcja). Tak buduje się napięcie.
Siłą "Better Call Saul" jest wspomniany drugi plan. Szczególnie postacie i obsada. Serial naszpikowany jest dobrymi charakterystycznymi aktorami drugoplanowymi. Nie byliby oni w stanie unieść dużej dramatycznej roli, ale znakomicie sprawdzają się w historii Saula. Najlepszy jest łączący powagę z subtelnym humorem Jonathan Banks (w roli Mike’a) oraz mrożący krew w żyłach Giancarlo Esposito jako Gustavo Fring. Wyjątkiem jest Bob Odenkirk w tytułowej roli. O ile podejrzewaliśmy tego aktora o wielki talent komediowy już po "Breaking Bad", o tyle zaskakujący jest jego potencjał dramatyczny. W BCS stworzył wieloznaczną i zniuansowaną postać znakomicie przechodzącą od stanu głębokiej zadumy do pełnego werwy liderowania. Odenkirk jest aktorem bardzo charyzmatycznym i trzeba przyznać, że zagarnia dla siebie każdą scenę, w której się pojawia. Może dlatego, że na ekranie nie wtóruje mu żaden aktor pokroju Bryana Cranstona (grającego kultowego Waltera White’a).
"Better Call Saul" to serial bez wielkich ambicji. Nie udaje, że jest czymś więcej, niż jest. To jednak absolutna liga mistrzów w swojej klasie. Inteligentna i satysfakcjonująca zabawa.