Marcin Prokop jest chyba jedyną postacią polskiego show biznesu, która nie dość, że otwarcie przyznaje, że zarabia krocie, to jeszcze twierdzi, że są to stawki oderwane od rzeczywistości.

W wywiadzie udzielonym portalowi gazeta.pl, prezenter znów naraził się koleżankom i kolegom z branży, mówiąc:

Reklama

Zarobki w show-biznesie bywają nieproporcjonalne do wkładu, który branża wnosi do rzeczywistości. Bo to jest biznes czysto rozrywkowy, próżny, ulotny.

Prokopowi przeszkadza także fakt, iż na duże zarobki w show biznesie mogą liczyć celebryci, którzy niczego sobą nie reprezentują:

Jeśli czyjaś popularność jest wynikiem ciężkiej pracy, talentu, wieloletniego dochodzenia do jakiejś pozycji, to ja nie mam z tym problemu. Mam problem z tym, że nauczyciel po 20 latach pracy dostaje miesięcznie jedną piątą tego, co celebryta ze ścianki za pojawienie się na imprezie, w dodatku w wypożyczonych ciuchach. Mam na myśli sytuacje, że ktoś otrzymuje pieniądze albo gifty tylko za to, że pojawia się na imprezie, bo jego twarz jest znana. To dla mnie ewidentne odcinanie kuponów od popularności, a popularność sama w sobie jest tanim i jałowym zjawiskiem. Popularna może się stać nagle osoba, która usiadła na stadionie Narodowym w odpowiednim miejscu, została dostrzeżona przez kamery i przez dwa lata żyje z tego, że jej twarz jest rozpoznawalna. Popularna może stać się córka producentki lodów, bo parę razy zrobiono jej zdjęcia na czerwonym dywanie, jak przyszła z mamą na imprezę.

Jak myślicie, kogo Marcin Prokop mógł mieć na myśli?