W opublikowanym w sobotni wieczór poście na Instagramie Anna Wendzikowska opisuje, jak traktowano ją w byłej pracy.

Prezenterka przez wiele lat pracowała w stacji TVN a dokładnie w redakcji programu śniadaniowego, czyli "Dzień dobry TVN".

Reklama

Piszę ten post a z oczu lecą mi łzy. (...) Potrzebowałam tego oczyszczenia. (...) Pamiętajcie, depresja jest symptomem. Pytanie: co jest pod spodem? Przez cztery ostatnie miesiące próbowałam tego nie napisać, zostawić, dać spokój, iść dalej. Ale nie potrafię już milczeć - pisze.

Byłam poniżana, gnębiona, codziennie drżałam o pracę. Niby "gwiazda telewizji", a ja byłam traktowana jak dziewczynka z podstawówki, którą co chwilę bije się po łapkach za każde niedociągnięcie. Tak naprawdę byłam w swoim schemacie niewidzialności, niedocenienia i ciągłego udowadniania swojej wartości. (...) Kiedy zdjęto z anteny moje wejścia, w studio usłyszałam: "Sorry, Anka, nie oglądasz się". Pomyślałam, cóż, trudno, chodzi o dobro programu. Ale coś mnie tknęło i sprawdziłam wyniki sprawdziłam wyniki oglądalności z ostatnich tygodni. W momencie mojego wejścia wykres oglądalności pikował w górę. Wtedy usłyszałam: "oglądalność nie jest najważniejsza" - opisuje całą sytuację.

Reklama

Wyjaśnia, że nie mogła liczyć na żadną pomoc ze strony pracodawcy.

Prosiłam o pomoc, żebym nie musiała sama montować materiałów, żebym nie musiała robić tłumaczeń sama. Albo, żebym przynajmniej mogła robić montaż z domu, zdalnie. Nie wyrabiałam ze wszystkim przy dzieciakach. Byłam z nimi sama. Usłyszałam: "Nikt tu nie ma specjalnych praw" Ja chyba miałam "specjalne prawa", ale takie represyjne. Jeśli mój materiał nie był gotowy na 48 h przed emisją z nagranym tłumaczeniem, podpisami, to spadał z emisji, a ja nie dostawałam pieniędzy. Dla porównania inni reporterzy kończyli swoje materiały w ostatniej chwili - wyjaśnia.

"Były leki, była terapia, na jakiś czas pomagało"

Pisze, że niektóre materiały realizowała będąc w ciąży i ryzykując.

Nikt nie wie, że poleciałam na wywiad do Los Angeles trzy tygodnie przed porodem. Musiałam mieć pisemną zgodę od lekarza. Cały lot siedziałam jak na szpilkach. Bałam się, że urodzę w samolocie. Nikt nie wie, że poleciałam na jedną noc do Filadelfii, zostawiając dziecko z nianią, kiedy miało dwa tygodnie. Wiele osób wie natomiast, że wróciłam do pracy sześć dni po porodzie. (...) Bałam się, że ciąża będzie idealnym pretekstem, żeby się mnie pozbyć - pisze.

Były leki, była terapia, na jakiś czas pomagało. Ale z przemocą jest tak, że jak się na nią godzisz, to poziom rośnie... (...) Trwałam w tym. W ciszy, w poczuciu winy, że mnie to spotkało... (...) Jest taki moment, kiedy już nie widzisz wyjścia z sytuacji. Nie widzisz światełka w tym ciemnym tunelu, którym kroczysz przecież tak długo. (...) To jest właśnie depresja. Pamiętam, jak się zastanawiałam, czy skok z piątego piętra, na którym mieszkam, załatwi sprawę, czy trzeba jednak wejść wyżej. Wpisałam w Google: "Z którego piętra trzeba skoczyć, żeby...". Przeraziło mnie, ile jest w internecie pytań na ten temat - wyznaje.

Reklama

"To ja zapoczątkowałam dochodzenie"

Paradoksalnie równoległy kryzys mnie uratował. Doświadczenia osobiste sprawiły, że musiałam sięgnąć głębiej. (...) Tkwiłam w krzywdzących, toksycznych sytuacjach i relacjach, bo idealnie potwierdzały to, co myślałam o sobie: "Jesteś niewystarczająca, nieważna". Na miłość trzeba zasłużyć. Na uznanie pracować. Ciężko. Codziennie. A inni i tak zawsze są lepsi. Jestem DDA. Całe dzieciństwo walczyłam o uznanie rodziców - pisze.

Wendzikowska przyznaje, że to ona zapoczątkowała dochodzenie, które skończyło się zwolnieniami.

Tak, to ja zapoczątkowałam dochodzenie, które zakończyło się zwolnieniami. Nie tylko moja historia to spowodowała. Tych historii było kilkadziesiąt i moja wcale nie była najgorsza. Działanie tym razem było szybkie i zdecydowane, ale dla mnie nie było odwrotu. (...) Płakałam przez kilka dni, a płacz przyniósł ulgę. Żeby odzyskać sprawczość i zacząć odbudowywać poczucie własnej wartości, musiałam zamknąć tamte drzwi. Nikt mnie nie zatrzymywał - dodaje.