Joanna Racewicz w katastrofie smoleńskiej straciła męża, który był oficerem BOR. W sieci zamieściła wpis, w którym odnosi się do obchodów kolejnej rocznicy tego wydarzenia.
Poddaje w nim wątpliwość szczerości intencji państwowych obchodów i apeluje do rządzących.
Zostawcie Tupolewa. Nie zadręczajcie pomników. Przynajmniej tego. Oszczędźcie Janosika. Nie zasypujcie go kwiatami. Proszę. Nigdy nie lubił akademii ku czci, wszelkich wzmożeń ani narodowego zadęcia. Kwiaty tylko w ogrodzie, albo białym wazonie na stole. Jaka szkoda tylko, że nie będę wysłuchana - pisze.
W poważnych garniturach i namaszczonych twarzach staną tu kolejne delegacje, żeby obrzucić groby tonami wiązanek. Aż kamieniom zabraknie powietrza. Staną w maskach panie i panowie i tylko oczy będą do upilnowania... Przyjdą - w imię potrzeby czy powinności? Dla hołdu czy polityki? Tak, jestem wdzięczna za pamięć, ale ona nie musi walić w bęben ani więdnąć na grobach. Nie musi krzyczeć o zamachu ani wzniecać pochodni. Wystarczy znak. Symbol. Gest. Ciepła myśl, światło do nieba - stwierdza.
O kim wspomniała Racewicz w swoim wpisie?
Tyle razy powtarzałam tym, co płaczą po Janosiku, że - jeśli chcą ukłonić się Przyjacielowi - niech zabiorą na spacer Jego Syna. Na mecz, trening, lody. Zrozumiał jeden. Dzięki, Darek. Nie, nie mam pretensji. Każdy ma swoje życie, ale prawdziwą i doskonałą pamiątką po zmarłych są ich dzieci, a nie granity na Powązkach. Dźwigać trumnę Przyjaciela na ramieniu - wielka rzecz. Ale większa - zadbać o żywych. Są pomniki trwalsze niż ze spiżu. Na wyciągnięcie ręki. Cudne i uśmiechnięte. Żyję dzięki jednemu z nich. Dziękuję, Synku. Oboje idziemy w stronę światła - pisze wspominając 13-letniego syna Igora.
Teraz codziennie umiera kilka Tupolewów. Dzień w dzień. W samotności, udręce, na covidowych oddziałach. Bez uścisku dłoni ukochanej osoby, bez ostatniego "do widzenia". Przytulam wszystkich, których serca pękają z żalu. Nie umiem Was pocieszyć - zauważa.