Jeśli wgryźć się głębiej, sprawa robi się jeszcze bardziej interesująca. Ze względu na złożone aspekty prawne. Oraz relacje międzyludzkie, które się rwą w zderzeniu z kwestiami materialnymi. Na jej przykładzie można prześledzić, niczym brazylijskiej w operze mydlanej, historię pewnej przyjaźni, pewnego biznesu. I rozstania, które przypomina rozwód wściekłych na siebie współmałżonków, którzy nie szczędzą sił, aby pognębić partnera. Ja nie opowiem się po żadnej ze stron, ta historia będzie miała swój finał w sądzie, który będzie musiał zważyć racje i wydać wyrok. Ale postaram się zrelacjonować ją poprzez dwie - skrajnie różne narracje - zainteresowanych stron i ich prawników.
Dwie kobiety sukcesu
Kingi Rusin nie trzeba bliżej przedstawiać: 45-letnia dziś dziennikarka jest absolwentką italianistyki na UW, postacią telewizyjną znaną z Dzień dobry TVN, prowadziła hitowy program "You can dance", brała udział - i zwyciężyła - w "Tańcu z gwiazdami". Ma dwie statuetki Wiktorów - pierwszą dostała zaraz po rozpoczęciu pracy w TVP jako "odkrycie roku". Kamera ją kocha. A fani śledzą każdy krok. Małżeństwo i burzliwy rozwód z ojcem jej dwóch córek Tomaszem Lisem. Nowy związek z prawnikiem, Markiem Kujawą. Komentują, podglądają. Osoby, które ją znają, mówią: bardzo ambitna, bardzo pracowita, ostro idąca do przodu. Nie znosi bezczynności. We współżyciu nieraz trudna, zwłaszcza dla tych, którzy są niżej. Telewizja jest dla niej najważniejsza, ale nie wystarcza. Jak sama podkreśla, prowadzi agencję PR-owską. Z sukcesem. Napisała książkę. I zainwestowała czas i energię w stworzenie własnej marki kosmetycznej Pat&Rub - to właśnie przyczyna toczącej się obecnie wojny.
Kinga Rusin przekonuje, że od początku była czymś więcej, niż ich "twarzą". Ale inna rzecz, że faktycznie jej twarz zrosła się z tą marką - nie tylko prawnie. Ludzie rozpoznają Kingę, ma liczne grono fanów. Na Facebooku jej profil polubiło ponad 69 tys. osób, w ostatnim tygodniu liczba klików wzrosła. To wprawdzie dużo mniej, niż zgromadził Kuba Wojewódzki (niemal 702 tys. lajków), ale jest osobą popularną. I zapewne niebiedną, z głową do interesów, gdyż od ładnych kilku lat nie spada z listy Forebsa stu najcenniejszych gwiazd polskiego showbiznesu. W 2014 była to 67 pozycja.
Jej dzisiejsza oponentka Magdalena Hajduk, 51 lat, dotąd trzymała się w cieniu, choć miałaby o czym opowiadać. Jest absolwentką bibliotekoznawstwa na UW, który to kierunek wybrała, jak sama opowiada, żeby z nosem zatopionym w książkach móc emigrować wewnętrznie z PRL-owskiej beznadziei. Ale świat się zmienił, i zamiast między biblioteczne regały trafiła w l. 90 do amerykańskiej firmy doradczej, która doradzała rządowi, jak prywatyzować fabryki obrabiarek czy obuwia. Jej mąż, Janusz Naklicki, dziś wiceprezes firmy Oracle na Polskę, wschodnią i centralną Europę oraz Afrykę, zaczynał swoją karierę w HP, potem pracował w Sun Microsystems w USA, która potem została wchłonięta przez Oracle.
Obydwoje zrobili MBA na Uniwersytecie w Minessocie, w przerwie pomiędzy I i II rokiem urodził im się syn. Kiedy wróciła do kraju w swojej firmie nie zajmowała się już obrabiarkami - została szefem oddziału zajmującego doradztwem firm branży FMCG (szybko zbywalne, gł. produkty spożywcze i chemia gospodarcza i kosmetyczna) wchodzącym na nasz rynek. Globalne giganty takie jak Coca Cola czy Procter&Gamble potrzebowały przewodników po nieznanym im rynku, gdzie wciąż królowały malutkie sklepiki, żeby przeanalizować, jak się sprzedaje proszek czy oranżada danej marki na tle innych trzeba było wypuszczać w teren ankieterów, żeby chodzili od sklepowych drzwi do drzwi. Nabierała doświadczenia, poznawała rynek. Kiedy wpadła na pomysł, żeby wybić się na niezależność i zająć produkcją kosmetyków? Jak to baba, uwielbia te wszystkie pachnące kremy, mleczka, toniki... Podczas zagranicznych wyjazdów biegała po drogeriach, kupowała na zapas. Ale też branża zaczęła się jej wydawać obiecująca biznesowo. Podczas, gdy inne były wchłaniane przez zagraniczne koncerny, polskie firmy kosmetyczne trzymały się mocno - Dr Eris, Soraja, AA.
Pamięta, jak w 2000 r. pojechała do nowej, supernowoczesnej, fabryki Eris w Piasecznie na spotkanie z prezesem Henrykiem Orfingerem. W sali konferencyjnej byli tylko we dwoje: Orfinger był działem sprzedaży i marketingu w jednej osobie. - Bardzo mi zaimponował - przyznaje Magdalena Hajduk. W 2003 r. skoczyła na główkę: zwolniła się z pracy i prowadziła rozmowy z brytyjską firmą Lush na temat wprowadzenia do Polski kosmetyków tej marki. Był biznesplan, lokalizacje, zwłaszcza z jednej była dumna: w powstałych właśnie Złotych Tarasach. Ale partner się wycofał, do tej pory nie weszli. - Powiedziałam sobie ok, zrobię swoje własne kosmetyki - opowiada Hajduk. Miała know how, a znajoma farmaceutka, która zajęła się sprowadzaniem do Polski surowców niezbędnych przy produkcji kosmetyków (choć mamy silny przemysł kosmetyczny, to nie istniejemy de facto jako producenci surowców) uświadomiła jej, że krem i krem - choć generalnie wszystkie składają się z oleju i wody - może dzielić wielka, choć subtelna różnica.
- Postanowiłam, że moje będą całkowicie naturalne, tak, aby się dały scertyfikować w międzynarodowej organizacji certyfikującej. By można je było sprzedawać na całym świecie. I żeby wymagający klient mógł się z nimi identyfikować. Wprawdzie w tym czasie większość Polaków wciąż się cieszyła, że może myć się mydełkiem z piosenki discopolowej, ale już widać było, że jest luka. W sklepach były tanie kosmetyki i te luksusowe, z najwyższej półki. Nie było za to wiele tych przeznaczonych do zasobniejszych kieszeni rosnącej i aspirującej klasy średniej. Magda Hajduk znalazła technologa, z którym mogła pracować nad próbkami. Kosmetyki miały być nie tylko naturalne, ale i miłe w użyciu, pięknie pachnące. Bo, jak mówi, Polak to nie Niemiec, który wysmaruje się śmierdzącym mazidłem, jeśli tylko ma gwarancję, że to naturalne. I zrobione w Niemczech. Po drodze były jeszcze eksperymenty z prowadzeniem sklepów kosmetycznych, ale uznała, że to za ciężki biznes i nie chce w nim siedzieć. Mieszkanie było zastawione "moczówkami" (sterylne pojemniki na mocz) z próbkami kosmetyków - było już 50 receptur.
No dobrze, ale gdzie jest Kinga Rusin?
- Kinga była moją sąsiadką, od lat. Mój mąż i Tomek Lis znali się ze studiów - opowiada. Kiedy małżeństwo Lisów się rozpadło, panie nadal utrzymywały znajomość. Ich dzieci bawiły się razem. Kiedy w styczniu 2007 r. urodziła się córka Magdaleny, Kinga przyszła ją obejrzeć. I zgadało się o kosmetykach. - Zaproponowała mi, że pomoże mi promować moje kosmetyki. Była w dołku, chciała coś robić - wspomina Magda Hajduk.
Kinga Rusin przyznaje, że tak, to ona przyszła do Magdaleny Hajduk z propozycją współpracy. - Znałyśmy się, była mamą dzieci, z którymi moje córki bawiły się w piaskownicy. I właścicielką małej, nikomu nie znanej firemki kosmetycznej - wspomina. Jak mówi, od dłuższego czasu nosiła się z pomysłem, żeby zaangażować się w tę branżę. To były złote czasy reklamy, kiedy celebryci decydujący się być twarzami marek kosmetycznych dostawali za kontrakty kwoty z wieloma zerami. - Ale ja nie chciałam być tylko buzią jakieś firmy. Chciałam brać udział w procesie tworzenia kosmetyku od początku, podpisać się pod produktem, z którymi się identyfikuję. Którego naprawdę używam - zapewnia.
Zanim poszła porozmawiać z Hajduk, radziła się wielu osób, co zrobić, jak szukać partnerów, którzy chcieliby robić razem z nią kosmetyki dedykowane jej pomysłowi. Duże firmy nie wchodziły raczej w grę - miały swoje produkty, swoje plany marketingowe. - A ja szukałam dedykowanej firmy handlowej, która ogarnie to wszystko logistycznie - opowiada. Wspomina, jak z podróży po świecie zwoziła próbki kosmetyków, jak szukała inspiracji. - Najbardziej naturalne znalazłam na Łotwie, przywiozłam do kraju pół samochodu - mówi. - Wiedziałam, czego chcę. Jakie to mają być kosmetyki, jak je promować. Miałam już wtedy doświadczenie w prowadzeniu swojej firmy PR-owej, w której robiłam promocje także firmom kosmetycznym, np. L’Oreal - wylicza.
W każdym razie Kinga Rusin i Magda Hajduk uznały, że są sobie nawzajem potrzebne. Zdecydowały się na współpracę.
W tym samym 2008 r., w październiku, powstaje spółka Aromeda, której jedynymi udziałowcami są Magdalena Hajduk i jej mąż. Staje na tym, że linia kosmetyków będzie się nazywała z angielska Pat&Rub (wklepać i wetrzeć). Były wcześniej inne pomysły, ale problemem okazały się domeny - te bardziej oczywiste są powykupywane. Zamawiają i kupują dla Aromedy znak towarowy PAT&RUB. Proponowali Kindze, żeby weszła do spółki, przejęła udziały, ale nie chciała.
- Nie chciałam wejść do spółki, i - jak się okazało - całe szczęście - kwituje Kinga Rusin.
W każdym razie w 2008 roku pomiędzy spółką Aromeda a Kingą została podpisana umowa, która była co najmniej partnerska. Bo, jak zaznacza, jeśli daje się komuś prawo do udziału w połowie zysków, to nie chodzi tylko o ładną buzię. Na jej mocy spółka rejestruje znak towarowy i przekazuje Rusin do niego prawa. (Kinga zaznacza, że to ona nad nim pracowała, razem stworzony z dobrym kolegą, Markiem Bimerem, właścicielem agencji reklamowej.)
W umowie stoi, że Rusin będzie licencjonowała znak firmie do wykorzystania na terenie Polski na czas nieokreślony. Rusin daje też spółce prawo do korzystania ze swojego wizerunku i nazwiska. Według kontraktu będzie też wspierała wizerunkowo markę Pat&Rub. Natomiast koszty reklamowe ponosić ma Aromeda. Rusin nie pytając o zgodę, może tylko udzielać wywiadów mediom, natomiast wszelkie inne działania muszą uzyskać akceptację spółki. Aromeda odpowiada też za plany marketingowe. Jednak najistotniejsze - patrząc z punktu widzenia dzisiejszego sporu - jest to, że w umowie nie rozdzielono, ile z tych 50 proc. zysków, jakie ma dostawać Kinga Rusin, przypada na prawa do znaku cedowane na spółkę, a ile na wsparcie wizerunkowe. Ustalono, ze jest to wynagrodzenie ryczałtowe. Nie wyszczególniono też, ile - np. materiałów, jakie da się umieścić w prasie - będzie zadowalające. Jednak finansowe interesy Kingi Rusin wydają się być nieźle chronione w tej umowie. Jak przyznaje, w razie, gdyby nie było zysku spółki, ma otrzymywać pewien procent od sprzedaży kosmetyków sygnowanych marką Put&Rub by Kinga Rusin.
To na wypadek, gdyby za pomocą zabiegów księgowych Aromeda wykazywała straty, a sprzedaż by szła.
Jak w każdym małżeństwie, także biznesowym, na początku współpraca szła dobrze. Kolorowe pisma ustawiały się w kolejce po wywiad z celebrytką-bizneswomen. Kinga Rusin i marka kosmetyków były wszędzie. Sama zapewnia, że bardzo się angażowała w firmę, także w kwestiach nieobjętych kontraktem. - Każdy zapach przechodził przez mój nos, konsultowałam każdą konsystencję, wybierałam też opakowania i pracowałam nad etykietami - czy odpowiadają temu, co mam w głowie - opowiada. I dodaje, że jej pomoc w rozkręcaniu firmy miała też poważniejszy, ekonomiczny wymiar.
- To ja załatwiałam kredyty obrotowe Aromedzie, wynegocjowałam, żeby kosmetyki wzięła do siebie Sephora, brałam czynny udział we wsparciu sprzedaży spotykając się z kontrahentami takimi jak spa - zapewnia.
- Wydawało się, że umowa jest bezpieczna dla nas - zaznacza Magda Hajduk. Kinga miała znak, dawała nazwisko i wizerunek, ale cała reszta - także prawa do receptur - była w firmie. Szefowa Aromedy przyznaje, że w pierwszych latach działania firmy nie miała zastrzeżeń do współpracy ze swoją partnerką, która faktycznie się angażowała, co widać choćby po monitoringach prasy. Nie da się też ukryć, że zadziałał efekt świeżości i sympatii fanów do Rusin. W 2008 kosmetyki Pat&Rub wchodzą do Sephory, co wcale nie jest łatwe: po wstępnej zgodzie firmy trzeba zdać półroczny test sprzedażowy, jeśli nie wyrobi się normy, trzeba będzie zabrać towar na własny koszt i do widzenia. Ale się udało. Aromeda postanawia rozkręcić e-commerce, w 2011 powstaje drugi sklep internetowy. - Firma musi się rozwijać, trzeba w nią inwestować. Tymczasem zaangażowanie Kingi wyraźnie słabło - mówi Hajduk.
Jak opowiada, partnerka przestała być dostępna dla dziennikarek i blogerek. Zdarzało się, że ona sama w jej imieniu udzielała odpowiedzi, a potem miała kłopot, żeby je Rusin zaakceptowała. - Musiałam ustawiać się w kolejce do mojej partnerki - irytuje się. Jak twierdzi, popełniła błąd, że promując markę, sama chowała się w cieniu. Nie budowała swojego wizerunku, jako właścicielki firmy. Teraz okazało się, że jest zależna od kaprysów Kingi. W 2012 r., opowiada, zaproponowała Rusin renegocjację umowy. Bo trzeba włożyć w firmę, poza tym zarobki partnerki stały się niewspółmierne do jej wkładu.
- Ale ona nie chciała, chciała tylko brać - ubolewa prezes Aromedy. Przyznaje, przestała jej płacić kwotę zagwarantowaną w umowie. - Płaciłam, ile mogłam - mówi. Najpierw panie rozmawiały ze sobą, potem ciężar rozmów podjęli prawnicy. Bez rezultatu.
Kinga Rusin widzi to zupełnie inaczej. - Przez ostatnie sześć-siedem lat Aromeda nie rozliczyła się ze mną. Dostawałam wyliczenia od spółki, jaki był zysk, jakie obroty, ale za tym nie szły pieniądze. Słyszałam wciąż, że firma musi się rozwijać. I że te pieniądze mam u nich jak w banku. Na hasło rozwój machałam ręką. Ale ile można? Aromeda jest mi winna teraz ok.1,4 mln zł z odsetkami, i to w oparciu o wyliczenia jej samej.
Twierdzi, że nigdy nie było zastrzeżeń do jej pracy. Nigdy też nie odmówiła spotkania z dziennikarzem, wywiadu. Ale, jak opowiada, że zauważyła, iż jest odsuwana od spraw firmy. Nie było planów marketingowych, nie było dla niej zadań do wykonania. - Moje zdjęcie zniknęło ze strony Pat&Rub, moje nazwisko z historii marki, zostałam w dużej mierze "wygumkowana". Dowiedziałam się - przypadkiem, od obcej osoby - że Aromeda wprowadziła do obrotu za granicą jakieś kosmetyki pod nową nazwą. Miała prawo to zrobić, to było w umowie. Ale dlaczego trzymała to przede mną w tajemnicy? - pyta Kinga Rusin.
Jej zdaniem odpowiedź jest prosta: taki był plan od początku, żeby na jej nazwisku wejść na rynek, potem zrobić rebranding i pozbyć się partnera, żeby nie musieć się dzielić z nim zyskami. – I fakty potwierdzają ten plan. A to, że przez tyle lat, choć mi nie płacono, nie zerwałam umowy, to dlatego, że bardzo mi zależało na tej współpracy i marce - zapewnia. I dodaje, że to ona i jej prawnik wychodzili podczas toczących się negocjacji z inicjatywą, aby zmienić umowę. - Byłam skłonna zadowolić się mniejszym procentem, proponowałam, żeby należną mi kwotę podzielić na raty. Ale tamci nie przyjmowali jej propozycji.
Magdalena Hajduk opowiada, że pomysł stworzenia nowej marki, na rynki zagraniczne, przyszedł przypadkiem. Zgłosiła się do niej Japonka zajmująca się dystrybucją kosmetyków w swoim kraju. Próbki Pat&Rub wpadły jej w oko na międzynarodowych targach, gdzie Aromeda nie miała swojego stoiska, ale wyłożyła je na swoim firma udzielająca certyfikatów naturalności. Chemi, bo tak się nazywa ta Japonka, powiedziała jej, że mają świetny produkt, ale żeby się sprzedawał w innych krajach trzeba zmienić logo i nazwę. Bo słowa pat oraz rub osobom anglojęzycznym kojarzą się z niemowlakami i ich pielęgnacją, więc są odpowiednie raczej dla serii dzieci, a nie dorosłych kobiet. I tak się stało.
Kosmetyki pod marką Naturativ zaczęła sprzedawać najpierw na rynek japoński, potem doszły Włochy, Szwecja, Dania, Finlandia, Belgia - bardzo wymagające rynki. Dobrze tam zostały przyjęte.
Kinga Rusin zauważa, że miała do wglądu sprawozdania finansowe Aromedy i prawie 100 proc. sprzedaży firmy jest na terenie Polski. Zagranica to margines - słabo. Żeby zwiększyć sprzedaż, trzeba zainwestować. - Tylko dlaczego na rozwój konkurencyjnej do mojej marki poszły moje pieniądze? Wierzyłam, że nie czerpiąc zysków z Aromedy przyczyniam się do rozwoju Put&Rub, ale zostałam oszukana i wykorzystana - mówi z goryczą Rusin. Jej zdaniem Aromeda czekała z wypowiedzeniem jej umowy tyle czasu, choć niby nie było spółki stać na współpracę z nią, bo w ten sposób kupowała czas na przygotowanie nowej marki, a ze sprzedaży Pat&Rub finansowała własną działalność.
W marcu 2016 r. Aromeda wypowiada Kindze Rusin umowę (z 6-miesięcznym okresem wypowiedzenia). A w lipcu ogłasza, że teraz będzie sprzedawała Naturativ, kosmetyki oparte na tej samej recepturze, co Pat&Rub, ale ulepszone. Za chwilę dziennikarka robi to samo, w drugą stronę. I ogłasza, że jest właścicielką marki Pat&Rub, które to kosmetyki pod oryginalną recepturą, tylko unowocześnioną, będzie sama produkować i sprzedawać już od września. Zaczyna się otwarta wojna. Obie strony oskarżają się o nieuczciwą konkurencję. Prawnicy piszą pozwy, a byłe partnerki składają oświadczenia. Kwestią zasadniczą jest wiarygodność, przyciągnięcie sympatii opinii publicznej, co się przekłada na sprzedaż, a więc na zysk.
Jakie mają do siebie pretensje?
Mec. Marek Kujawa, Partner Zarządzający w Marek Kujawa i Partnerzy, a jednocześnie partner życiowy Kingi Rusin wylicza sprawy, które już są w sądzie. Pierwsza to o zapłatę należnych pieniędzy. Uzyskali sądowe zabezpieczenie roszczeń na kwotę 1,1 mln zł, ale nie udało się jej zwindykować, bo konta Aromedy są niemal puste. Dlatego poszedł następny wniosek, o upadłość spółki. Obawiają się bowiem, że pieniądze zostały z niej wyprowadzone, wiadomo bowiem, że Magdalena Hajduk zarejestrowała już w 2015 roku nową spółkę, Naturativ Sp. z oo, pod tym samym adresem co Aromeda. Dobry syndyk upadłościowy będzie w stanie dojść, co się stało z pieniędzmi i czy właściciele nie działają na szkodę spółki.
Magdalena Hajduk wniosek o upadłość postrzega jako kolejną szykanę. Kolportowanie wiadomości o bankructwie Aromedy za skandal. A mec. Gracjan Piertas, partner w kancelarii Doktór Jerszyński Pietras, reprezentujący ją w tym sporze tłumaczy, że kwota 1,1 mln zł jest przesadzona i sporna. Decyzja o zabezpieczeniu roszczeń została zaskarżona. A o wysokości długu wypowie się sąd. - Ten dług jest kwestionowany przez nas w istotnej części - mówi mec. Pietras. I przyznaje, że trzeba będzie powołać biegłych, którzy naprawią braki w nieprecyzyjnej umowie i pozwolą oszacować, ile było warte licencjonowanie znaku towarowego przez Kingę Rusin Aromedzie, a ile wsparcie wizerunkowe.
To, że komornikowi nie udało się ściągnąć pieniędzy, to dlatego, że próbował zająć konta, na których akurat nie było środków. To on wybiera, które. Złożyli ze swoją klientką pozew o naruszenie dóbr osobistych przeciwko Rusin i firmie Kaczmarski Inkasso, która wystawiła na sprzedaż wierzytelności Aromedy w kwocie 1 116 549,28 zł, do czego nie miała prawa. Zastanawiają się nad następnymi.
Następną kwestią sporną są receptury. Wg mec. Kujawy Aromeda nie ma prawa używać znaku towarowego Pat&Rub do promowania innego znaku. - To zwykłe pasożytnictwo i tak zresztą jest określane przez orzecznictwo- twierdzi. Sprawa już trafiła do sądu. - Nie ma też prawa używać jakichkolwiek dawnych receptur, które były tworzone dla Pat&Rub ponieważ były one dedykowane dla tej marki – dodaje.
Z kolei odpowiedzi Aromedę mec. Gracjan Pietras podnosi, że receptury kosmetyków, oznaczanych dotychczas znakiem "Pat&Rub", należą do Aromedy i stanowią tajemnicę jej przedsiębiorstwa. Jeśli druga strona twierdzi, że rozpocznie produkcję kosmetyków według tych samych receptur, to musi liczyć się z roszczeniami Aromedy. Druga strona nigdy nie była producentem, ani nawet dystrybutorem kosmetyków. Nie posiada więc klienteli, posiada jedynie znak towarowy "Pat&Rub", który dotychczas był wykorzystywany i promowany przez Aromedę. Celem ataków na Aromedę jest przejęcie jej klientów. Prezes Hajduk dodaje, że informację o zmianie marki kosmetyków na Naturativ wysłano do klientów Aromedy z bazy, a niektórych obdzwoniono. Firma musi się bronić.
- Jeśli kosmetyki pod marką Pat&Rub faktycznie zostaną wprowadzone do obiegu sprawdzimy, czy nie zostały wyprodukowane według receptur będących własnością Aromedy, czy nie są imitacją kosmetyków Aromedy - zapowiada Pietras. Decyzja, czy wstąpić na drogę sądową i z jakim pozwem, jeszcze nie zapadła. Trudno też na razie oszacować, jakie szkody poniosła Aromeda na skutek działań przeciwnika. Magdalenę Hajduk boli także to, że Kinga Rusin opowiada, że to ona była producentką kosmetyków, a Aromeda tylko dystrybutorem. To przecież nieprawda. - Kinga Rusin prowadzi fałszywą narrację, złożoną z półprawd. Obawiam się, że zdezorientowani klienci mogą jej uwierzyć - mówi.
Druga strona uważa, że to Kinga Rusin jest właścicielką oryginalnych receptur Pat&Rub, tyle że "ulepszonych zgodnie z najnowszą wiedzą technologiczną, poprawionych, uwzględniających uwagi użytkowników".
Teraz kilka zdań wytłumaczenia: receptury na kosmetyki nie są patentowane. Średnio zdolny technolog, kiedy dać mu pudełko kremu, dajmy na to, Diora, w ciągu kilkunastu dni opracuje formułę takiego samego, albo bardzo podobnego. A jak zmieni jeden składnik, ma już całkiem inny produkt. To tak jak, nie przymierzając, z dopalaczami. Nie może jednak twierdzić, że sprzedaje kosmetyki Diora.
Prof. Ryszard Markiewicz, Wspólnik-Założyciel i Partner w Kancelarii Markiewicz & Sroczyński, specjalista w zakresie prawa autorskiego, patentowego, konkurencji i konsumentów, zwraca uwagę na jeszcze inny aspekt - a mianowicie tajemnicę firmy i zakaz konkurencji. Wydaje się, że byłym partnerom zabrakło wyobraźni w tej kwestii. - Kucharz w dobrej restauracji sushi ma w kontrakcie, że po odejściu z firmy przez pięć lat nie będzie mógł pracować dla konkurencji - sypie przykładem.
W sporze Kingi Rusin z Aromedą sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że firma robiąca receptury dla spółki, teraz pewnie będzie je robić także dla dziennikarki. Nie udało się mi porozmawiać z jej właścicielami.
Prof. Markiewicz: Nie jest problemem receptura, tylko umowa. Jeśli jest nieprecyzyjnie skonstruowana, w razie konfliktu są problemy - komentuje.
Nie widzi większego problemu w tym, że Aromeda mówi, że teraz będzie produkować to samo, ale pod inną nazwą. Jak również w tym, że Kinga Rusin obstaje, iż to jej kosmetyki będą oryginalne, bo jest właścicielką marki.
- To tak, jakby ktoś produkował samochody dla Mercedesa, a potem zakończył współpracę. I powiedział: a teraz będę produkował auta, które nie będą mercedesami, ale za to będą trzy razy lepsze - wywodzi.
Magdalena Miernik, prawnik zajmujący się sprawami z zakresu prawa własności intelektualnej, redaktor naczelny i autorka serwisu prawniczego Lookreatywni.pl zwraca uwagę, że ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji zawiera tak zwaną klauzulę generalną, którą można interpretować na różne sposoby. Działania zarówno jednej, jak i drugiej strony mogą mieć znamiona nieuczciwej konkurencji. - Normalnie znak i receptura funkcjonują razem. To siła marki nakręca sprzedaż, więc kiedy dochodzi do rozpadu, jak w tej sytuacji, jest kłopot. Zwłaszcza, jeśli umowa była nieprecyzyjna - komentuje.
Co więcej waży? Receptura czy marka? Na ile Aromeda wypromowała swoje kosmetyki na Kindze Rusin, a na ile marka Kinga Rusin wzrosła, dzięki kosmetykom, przy których współpracowali? Sąd i prawnicy będą mieli co robić, przez ładnych kilka lat. Prof. Markiewicz uważa jednak, że w takich przypadkach nie ma głupszej rzeczy, niż wyniszczająca walka prawna. Wprawdzie dzięki takim sprawom prawnicy mają z czego żyć, a dziennikarze o czym pisać, ale dla firm jest to wyniszczające. - Niech Aromeda robi swoje, a Kinga Rusin swoje. Inaczej, po latach i grubych tysiącach złotych wyrzuconych w błoto może się okazać, że sąd uzna iż obie strony zachowywały się nie w porządku, a ich roszczenia się znoszą - prorokuje.
I pyta: czy naprawdę chodzi o pieniądze, biznes, załatwienie sprawy, czy o odwet. Chęć przyłożenia przeciwnikowi. Jak przy rozwodzie, gdzie współmałżonkowie okładają się, nie szczędzą razów, wściekli, że nie wyszło, urażeni na honorze?
A to jeszcze nie koniec spornych kwestii. Kingę Rusin boli to, że Aromeda o tym, że kończy sprzedaż Pat&Rub i wprowadza swoją markę, poinformowała na facebookowym profilu firmowanym przez Kingę. Teraz współistnieją obok siebie dwa: Pat&Rub polskie certyfikowane kosmetyki naturalne (założony w 2008 r. 40 849 polubień do środy wieczorem) oraz nowy Pat&Rub by Kinga Rusin (4028 polubień). Już działa sklep internetowy Kingi Rusin, gdzie na kosmetyki, których jeszcze nie ma zapisało się 10 tys. klientek. Jeszcze działa też ten administrowany przez Aromedę.
- Odpowiednie procedury, też sądowne zostały wdrożone, ale potrwa to trochę czasu - mówi mec. Kujawa.
- Aromeda będzie wygaszać te portale - zapewnia mec. Gracjan Pietras.
Magdalena Hajduk ma inną impresję: Kinga Rusin ma pod ręką własnego mecenasa, który prowadzi jej sprawę. A ona musi płacić, więc nie jest tak skora do sądowej wojny. Ale została do niej zmuszona.
Co z tym wszystkim mają zrobić konsumenci. A zwłaszcza konsumentki, bo to kobiety najczęściej kupują tego typu kosmetyki? Zachować dystans. Pamiętać, że krem - nawet jeśli kosztuje 150 czy 200 zł - to po prostu olej, woda, emulgatory, trochę dodatków i zapachu. Że żel pod prysznic nie różni się zbytnio składem od płynu do kąpieli. A szampon do włosów od płynu do zmywania naczyń. Decydując się na wybór któregoś z produktów, kupujemy marzenia o wiecznej młodości i pięknie. I same musimy wybrać, do kogo mamy zaufanie.