Marta Jarosz: Czy rola w „Heaven in Hell” jest za gatunku takich, do których trzeba dojrzeć?
Magdalena Boczarska: Do każdej roli trzeba dojrzeć, a ja w ogóle mam przekonanie, że określone propozycje ról przychodzą do mnie nie bez powodu i prawie zawsze we właściwym momencie. Tak też było w tym przypadku.
Nie miała Pani żadnych wątpliwości, czy ją przyjąć?
Miałam. Ten film można zakwalifikować do różnych gatunków. Trochę w nim obyczajowości, trochę romansu, trochę erotyku. Nie od razu powiedziałam TAK, kiedy zaproponowano mi udział w nim. Ale też nie wahałam się bardzo długo. Kiedy przeczytałam scenariusz, a później poznałam ekipę, wiedziałam, że to jest coś więcej, niż błaha opowiastka o związku starszej kobiety z dużo młodszym mężczyzną. Przede wszystkim to ważny temat – wyjście naprzeciw stereotypom. Po drugie: moja bohaterka jest podmiotowa. Po trzecie: ujęła mnie wielowymiarowość pokazanej tu miłości. I wreszcie po czwarte: intuicja mówiła mi, że jeśli w to nie wejdę, będę żałować, a ponieważ już wcześniej „używałam” przeczuć do podejmowania decyzji o angażowaniu się różne projekty, teraz też jej zaufałam. Nie chciałam później żałować, że odmówiłam.
Wspomniała Pani o wielu rodzajach miłości pokazanych w filmie. O co konkretnie chodzi?
Tak jak powiedziałam, to nie tylko historia związku kobiety i mężczyzny, którzy, jeśli by działać zgodnie z obowiązującymi stereotypami społecznymi, nie mają prawa być razem. To opowieść o miłości matki i córki, a także kobiety do samej siebie.
Prywatnie również tworzy Pani związek z młodszym partnerem. Różnica wieku między Państwem nie jest tak duża jak pomiędzy bohaterami filmu, ale jest. Odczuwa Pani w prawdziwym życiu działanie stereotypów z tym związanych?
Na początku związku z Mateuszem (Banasiukiem – przyp. red.) chyba bardziej dawały one o sobie znać. Ludzi z niewyjaśnionych powodów drażni taki stan rzeczy, że kobieta wiąże się z młodszym mężczyzną. To jest krzywdzące nie tylko dla niej, ale również dla niego. Podważa się szczerość jego intencji. Nie wierzy się, że naprawdę może kochać starszą partnerkę i pożądać jej. Nie przyjmuje się do wiadomości, że ona ofiarowuje mu coś cennego i darzy go prawdziwym uczuciem, a nie tylko zaspokaja chwilową potrzebę bliskości z kimś młodszym. No i to ciągłe wyrażanie przekonania, że on ją zostawi – oczywiście dla młodszej. To takie nieprawdziwe! Ludzie rozstają się z przeróżnych powodów, na różnych etapach życia, w przeróżnych okolicznościach. Wiek partnerów nie jest w tej kwestii czynnikiem decydującym. Z tymi stereotypami trzeba walczyć.
W filmie jest dużo mocnych scen erotycznych. Trudno było to zagrać?
To nigdy nie jest łatwe w pracy aktora, ale mam świadomość, podobnie jak reszta ekipy, że historii o miłości nie da się pokazać bez tego wątku. Bliskość fizyczna jest ważnym elementem relacji kobiety i mężczyzny. Zanim przystąpiliśmy do pracy nad filmem, dużo o tym rozmawialiśmy. Mieliśmy nawet weekendowy wyjazd we czworo – reżyser, operator, Simone i ja – podczas którego poznawaliśmy się. Dyskutowaliśmy o tym, jak i co powinno być zagrane. Kręcenie scen erotycznych to pewnego rodzaju taniec zbiorowy z bardzo szczegółowo ustaloną choreografią. My wiemy, co będzie widać. Reszta wie, co będzie kręcone. To nie jest improwizacja. Dla mnie nie był też to pierwszy film, w którym rola wymagała tego rodzaju scen. Simone, z racji tego, że jest modelem, też całkiem dobrze się odnalazł na planie scen miłosnych. Ma starannie ułożoną swoją relację z ciałem. To wszystko pomaga w przezwyciężeniu trudności.
W Internecie już pojawiły się opinie samozwańczych krytyków filmowych, którzy uznali, że była to ostatnia chwila, aby mogła Pani zagrać tak śmiałe sceny. Tak to Pani czuje?
Zabawne, że te same opinie są wygłaszane przy okazji kolejnych filmów z moim udziałem, w których pojawia się mocniejszy wątek erotyczny. Tak było, kiedy kręciłam „Różyczkę”. Tak samo, kiedy powstawała „Sztuka kochania”. W tym pierwszym wypadku byłam tuż po 30, w drugim – w okolicach 40 urodzin. Ludzie zawsze dają mi już mało czasu na granie takich scen, a ja nie wiem, dokąd zaprowadzi mnie moja aktorska droga. Kto wie, może jako 60-latka wezmę udział w projekcie, w którym opowiedziana będzie historia dojrzałej kobiety wchodzącej w związek z 20-letnim mężczyzną…
Simone Susinna, z którym gra Pani w filmie, to bardzo atrakcyjny mężczyzna. Jak Pani parter życiowy reagował na sceny miłosne z nim?
Jest pani pierwszą kobietą, która mnie o to pyta. Zawsze takie lub podobne pytanie padało z ust mężczyzn (śmiech). Mój partner też jest aktorem, więc wie, co oznacza ten zawód. Czy jesteśmy o siebie zazdrośni? Tak, byłoby chyba dziwne, gdyby było inaczej. Fakt: bycie w związku mocno osadza mnie w określonym kontekście i układzie, ale drogą zawodową podążam sama. To ja dokonuję wyborów. Ja podejmuję decyzję. Nie wyobrażam, sobie, że mogłoby być inaczej.
Jeszcze a propos dojrzałości: co dla Pani oznacza bycie dojrzałą kobietą, dojrzałym człowiekiem?
Na pewno nie osiągnięcie pewnego wieku. Być dojrzałym to umieć zajrzeć w głąb siebie i odczytywać swoje potrzeby. Dojrzałość to także świadomość konsekwencji własnych decyzji i odpowiedzialność za nie.
Powróćmy jeszcze na chwilę do wątku w filmie dotyczącego relacji matki i córki. To zwykle tzw. trudny temat. W Pani przypadku również?
Nie. Mam wspaniałą relację z mamą. Może wpłynął na to fakt, że pochodzę z rozbitej rodziny… Mama bardzo pomaga nam w wychowaniu synka. Wspiera mnie i jest wyjątkowa. Ale ja też jestem bardzo fajną córką! (Śmiech). Nie oznacza to jednak, że zawsze wszystko jest idealnie. Drzemy koty, spieramy się, potem godziny. I to jest piękne.
W takim razie wnioskuję, że osobiste doświadczenia nie pomogły Pani w zagraniu w roli Olgi wątku poświęconego trudnej relacji z córką (w tej roli Katarzyna Sawczuk – przyp. red.). A może się mylę…?
I tak, i nie. Jestem mamą i to na pewno ułatwia mi wchodzenie w role matek, które gram. Stanie się rodzicem, bycie nim już na zawsze daje „nowy” kontekst. A tak w ogóle to wszystkie osobiste doświadczenia ułatwiają granie. Będąc aktorką, żyję pożyczonym życiem swoich bohaterek. To jest wspaniałe, ale i niebezpieczne. Tworzenie ról jest pewnego rodzaju psychoterapią. Stojąc na scenie teatralnej albo na planie filmowym, sięgam do szuflad w głowie, które u większości ludzi są upchnięte na samo dno czeluści pamięci, starannie zamknięte i owinięte taśmą z napisem „NIE OTWIERAĆ”. Ja muszę z nich korzystać, żeby odtwarzać emocje. I robię to. Oczywiście czerpię też z pozytywnych doświadczeń, które zbieram non stop. Podróżuję, poznaję ludzi, obserwuję świat. To później ułatwia mi pracę.
Dla mnie „Heaven in Hell” jest też filmem wolności – tak go odbieram i interpretuję. Skłania do zadania sobie pytań, co mi wolno, a czego nie, czy kobiecie wolno mniej lub więcej niż mężczyźnie? Myśli Pani, że ogólnie rzecz biorąc, żyjemy w czasach sprzyjających wolności kobiet?
Jeśli chodzi o sytuację polityczną, to nie mamy ciekawych realiów… Chociaż zawsze można jeż na to spojrzeć tak, że wszystko zależy od tego, z kim się porównujemy… Są przecież kraje, w których karze się osoby nieheteroseksualne lub takie, które uprawiają seks pozamałżeński… Mimo wszystko ma poczucie, że właśnie teraz szczególnie intensywnie uczymy się emancypacji – my, kobiety. Ja sama coraz bardziej rozumiem, co to znaczy: żyć swoim życiem i nie przejmować się opiniami innych.
Jakie emocje albo może jakie przesłanie chciałaby Pani pozostawić w widzach „Heaven in Hell” po jego obejrzeniu?
Dla „Sztuki kochania” takim przesłaniem było „spojrzyj na partnera, przytul się do niego i idźcie się radośnie pokochać”, a dla „Heaven in Hell” może to być coś w rodzaju „weź partnera za rękę i spojrzyj odważnie przed siebie, a wszystkim oceniającym wara od naszego szczęścia”.
Dziękuję za rozmowę.