"Doda i jej zespół potraktowali ten koncert jak zwykły występ dla publiczności, a nie gest, który pomógłby naszym żołnierzom łatwiej znosić służbę na obczyźnie" - tłumaczy "Super Expressowi" fiasko negocjacji jeden z oficerów służących w Iraku.

A żądania gwiazdy nie były małe. Tylko koszty transportu piosenkarki do Iraku wyniosłyby około 240 tysięcy złotych. Bo Doda nie zamierzała jechać sama, tylko z 15-osobowym zespołem. Na zlecenie resortu obrony wszyscy mieli lecieć prezydenckim samolotem TU 154 M (godzina lotu to 30 tys. złotych) lub transportowym CASA 295 (12-15 tys. zł). Na terenie Iraku, z Al Kut do Diwaniji, Doda wożona byłaby śmigłowcem Mi-8 - pisze "Super Express, kóry dotarł do dokumentów dotyczących negocjacji wojska z Dodą.

Reklama

Według gazety, w kontrakcie piosenkarka zażądała zakwaterowania w hotelu minimum 3-gwiazdkowym. "Zapewne nie uwzględniła, że w zniszczonej Diwaniji nie ma komfortowych hoteli. W bazie żołnierze mieszkają w campach bez WC, za to z klimatyzacją. Zakwaterowanie kilkunastu cywilnych osób w hotelu poza bazą mogłoby narazić Dodę na atak terrorystyczny" - pisze "Super Express".

Za trwający godzinę koncert menedżer Dody zażądał od wojska 30 tys. zł, z czego połowę kwoty Ministerstwo Obrony Narodowej miało wpłacić na podane konto, a pozostałą część Rafał Rabczewski miał otrzymać gotówką w dniu koncertu. "Rozmowy ostatecznie zerwano, kiedy zespół zażądał pokrycia kosztów ubezpieczenia sprzętu estradowego. Jego wartość wyceniono na 1,6 mln zł" - donosi "Super Express".