Wszystko, co się działo 4 czerwca, bardzo mi się zaciera, chociaż to przełomowa data. Miałem jednak wrażenie, że nadchodzi czas zmian. To był czas kiedy dużo wyjeżdżałem za granicę i bardzo chciałem, żeby u nas tak samo pachniało, jak tam. Mówię na przykład o benzynie wysokooktanowej. Nie mogłem się doczekać wielu rzeczy, jakie były ogólnie dostępne na Zachodzie. Teraz, kiedy wszystko mamy, to uważam, że jest tego za dużo. Nic nie jest tak, jak miało być. Wszystko się rozmyło.

Reklama

Nie odczułem specjalnie drastycznego przełomu. Wszystko stało się bardzo płynnie. Sam brałem czynny udział w tych przemianach. Występowaliśmy wtedy wspólnie m.in. z Zenonem Laskowikiem. Paradoksalnie nie mieliśmy z kim walczyć. Wszyscy byli po tej samej stronie barykady, w jednym obozie: amfiteatry, sale koncertowe. Razem występowaliśmy przeciwko temu, co było. Z kim bym nie rozmawiał, to każdy mówił coś na Moskwę. To było wręcz modne.

Okres przełomu wiązał się dla mnie z poświęceniami. Musiałem zrezygnować z pracy, gdyż miałem dzieci na utrzymaniu, bo byłem na etacie w Radiokomitecie. Jak kazali mi wystąpić, to powiedziałem - nie. Popełniłem jeden błąd, bo zamiast dać się wyrzucić, to zgodziłem się odejść za obopólną zgodą. A miałbym teraz taką ładną kartę.

Polacy muszą mieć jakiegoś przeciwnika, żeby się zjednoczyć, żeby jeden mógł od drugiego pożyczyć trochę soli, napić się w nocy wódki, aby sąsiedzi zaczęli ze sobą rozmawiać. Pamiętam ten okres kiedy była tzw. walka, bo można to nazwać tylko jakimiś przepychankami, bowiem system ledwo wtedy zipał. Gdy już wszystko zostało zdobyte, okazało się, że ludzi jest jak na lekarstwo. Wszystkie te ideały służyły tylko temu, żeby walczyć, a jeśli nie było z kim walczyć, to walczymy sami ze sobą.

Reklama

Wszystko w tym kraju jest smutne, rozwalone. Zupełnie inaczej to sobie wszystko wyobrażałem i wyobrażam. Czuję się rozczarowany tym światem. To, co się tutaj dzieje, to nie jest demokracja. Ludzie ustawiają swoje nazwiska, jak chcą. Jak powiedziała pewna 16-letnia dziewczyna - demokracja w tym kraju jest raz na cztery lata, przez jeden dzień.

Generalnie ściska mnie w gardle i nie wiem, w jaki mur powinniśmy już tłuc głową, żeby wszystko ułożyło się w dobrym kierunku. W dalszym ciągu to wszystko odbywa przy udziale masy ludzkiej. Ci sami ludzie byli na mszy podczas pierwszej wizyty papieża w Polsce, potem ta sama liczba ludzi krzyczała - "Edward! Edward!", "Pomożemy! Pomożemy!" czy "Wiesław! Wiesław!". I to są wciąż ci sami ludzie. Oni przecież nie znikają. Robi się z tego taka chwilowa operetka, z całym szacunkiem dla operetki.