>>> Posłowie walczą z karaluchami w Sejmie

Gdyby ktoś zaproponował mi, bym zorganizowała ekstremalną wyprawę dla naszych polskich parlamentarzystów, z wielką przyjemnością bym to zrobiła. Może nie od razu zabrałabym stu posłów, bo w dużej grupie poczuliby się pewniej, ale powiedzmy w grupkach po 10 osób. Myślę, że wróciliby z takiej wyprawy jako zupełnie inni ludzie. Byliby w stanie z zupełnie innej perspektywy spojrzeć na siebie i na pracę, którą wykonują dla nas, dla całej Polski.

Reklama

Podróż do miejsc, w których nie ma tego wszystkiego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni tu, na miejscu - czyli pralki, lodówki, radia i innych bardzo przydatnych usprawnień - bardzo zmienia.

Gdy wyjeżdżamy gdzieś daleko, to nagle okazuje się, że aby mieć czyste ubranie, musimy wejść do rzeki i własnoręcznie na kamieniu w rzece to ubranie wyprać (i modlić sie, żeby nie spadł deszcz, gdy się ono suszy). Albo stanąć twarzą w twarz z sytuacją, że aby coś zjeść, trzeba najpierw coś złapać albo upolować.

Gdyby poseł Marek Suski z PiS, który deklaruje, że nigdy nie polubi karaluchów, pojechał ze mną na wyprawę, to naturalnie nie zmuszałabym go do zjedzenia czegoś, co go brzydzi. Ale być może okazałoby się, że musiałby je zjeść. Są bowiem takie sytuacje w życiu, gdzie człowiek z absolutną radością i szczęściem zjada pieczone mrówki albo larwy. Bo nic innego do jedzenia nie ma. I wtedy czuje ogromną wdzęczność do świata, że ktoś łaskawie pozwolił mu napełnić żołądek.