Polacy w dobie PRL dzwonili głównie z budek telefonicznych i automatów ulicznych. Jak wynika z danych podawanych m.in. w "Dzienniku Telewizyjnym", w 1984 roku było 22 tysiące 728 automatów telefonicznych.

Nie była to niestety europejska czołówka, lecz końcówka. Co roku ginęło ponad 400 aparatów, a te, które ocalały, były zazwyczaj pięciokrotnie naprawiane lub wymieniane, gdy uległy całkowitej dewastacji.

Pod koniec lat 80. w lubelskim Węglinie sprawcy ukradli automat ścienny razem z tzw. półkabiną. Tłumaczyli, że telefon miał być imieninowym prezentem dla kolegi, który od lat czekał na własny aparat. Wpadli, ponieważ podczas dokonywania kradzieży zauważył ich milicyjny patrol.

Reklama

Kilometrowe kolejki do budek telefonicznych

Faktem jest, że do tych, które ocalały, wieczorami ustawiały się bardzo długie kolejki chętnych. Rozmowy przez nie pozostawiały jednak wiele do życzenia. Nie tylko dlatego, że rozmówcę poszturchiwaniem, pukaniem w szybę lub wymownym chrząkaniem poganiali kolejkowicze, ale również dlatego, że automaty często nie łączyły rozmów, zakłócały je lub połykały monety, które wrzucano do nich, by w ogóle móc zadzwonić.

Aparat telefoniczny model AWS-1 / PAP Archiwalny / Afa Pixx/Irena Komar
Reklama

"Uczciwy zepsuty tylko zwracał monetę" – żartował reporter "Dziennika". Rozmówcy bardzo często próbowali odzyskać "ukradzione" w ten sposób pieniądze, uderzając w automat pięścią. To na pewno nie poprawiało stanu technicznego sprzętu, a przeważnie też nie pomagało w odzyskaniu "długu".

Książki telefoniczne, czyli w PRL nikt nie słyszał o RODO

Uszkodzone automaty często stawały się bohaterami filmów. W komediach czy dramatach z czasów PRL nie brakuje ujęć budek z wiszącą słuchawką, bez tarczy albo wypluwających w nadmiarze monety. Kultową stała się tytułowa scena z filmu "Rozmowy kontrolowane", w której milicjant grany przez Ryszarda Kotysa co chwila zabiera słuchawkę Jerzemu Turkowi rozmawiającemu w budce i wypowiada do niej właśnie te słowa: "Rozmowa kontrolowana".

Kiedy budki telefoniczne zawitały na ulice polskich miast, wyposażono je w książki telefoniczne. Niestety ginęły na potęgę. Nie pomagało przywiązywanie ich sznurkiem czy łańcuchem do pulpitu. W końcu w ogóle zrezygnowano z ich udostępniania.

Konserwatorzy automatów znajdowali w nich blaszki, druciki, a nawet zagraniczne monety. / NAC

Nikt wówczas nie słyszał o RODO, dlatego też w książce można było znaleźć nie tylko imię, nazwisko i adres, ale tytuł naukowy czy nawet wykonywany zawód - "adwokat", "lekarz", "nauczyciel".

"Niech pan nie haluje. Pan powie o co chodzi, a ja powtórzę"

Aby zadzwonić, do automatu trzeba było wrzucić monetę. System ten zmienił się wraz z nadejściem inflacji. Wtedy zaczęto stosować specjalne żetony, ale Polacy wykazywali się i w tej kwestii nie lada kreatywnością. Konserwatorzy automatów znajdowali w nich blaszki, druciki, a nawet zagraniczne monety. Jedna wrzucona moneta nie gwarantowała rozmowy bez limitu, dlatego też w słuchawce można było co jakiś czas usłyszeć głos, który przypominał: "Wrzuć monetę".

W dobie PRL automaty były urządzeniami jednokierunkowymi. Nie można było odebrać w nich rozmowy, a jedynie zadzwonić do kogoś. Do lat 70. telefony działały jedynie lokalnie. Międzymiastowe i międzynarodowe rozmowy trzeba było zamawiać na poczcie. Chętni stali w długiej kolejce i pędzili, gdy telefonistka krzyczała na cały głos: "Kraków - druga kabina!". Tak o tym, czy dostała się na studia ,próbuje dowiedzieć się bohaterka filmu "Kogel-mogel", czyli Katarzyna Solska grana przez Grażynę Błęcką-Kolską.

Niektórzy, wnosząc dużo wyższą opłatę, zamawiali rozmowę pilną czy błyskawiczną, ale i takie rozwiązanie nie zawsze skracało czas oczekiwania na połączenie. Kabiny na poczcie, podobnie jak budki telefoniczne, też nie należały do tych, w których można było na spokojnie porozmawiać. Bywało, że rozmówca musiał krzyczeć do słuchawki z powodu słabej jakości rozmowy. Zdarzało się, że w rozmowie pomagała sama telefonistka. W słuchawce można było usłyszeć: "Niech pan nie haluje. Pan powie o co chodzi, a ja powtórzę".

Aparaty telefoniczne w dobie PRL nosiły nazwy kwiatków

Aparaty telefoniczne były produkowane w czasach PRL-u w jednej firmie – Radomskiej Wytwórni Telekomunikacyjnej. Modele miały nazwy pochodzące od kwiatków, jak np. Tulipan, Aster czy Bratek.

Okazuje się, że i w kwestii telefonów nie brakowało inicjatyw społecznych. Tak było w Gościnie w Koszalińskim, To właśnie tam w 1986 roku uruchomiono wzorcową wiejską centralę telefoniczną. System społecznie opracowała grupa inżynierów ze Stowarzyszenia Elektryków Polskich. Dzięki 400 numerom mieszkańcy gminy mieli bliżej do świata. Po raz pierwszy w kraju wykonano kompleksowe urządzenie łącznościowe na wsi. Rozmówcy automatycznie mogli łączyć się z całym krajem.

Przez telefon można było w czasach PRL posłuchać m.in. bajki. / NAC

Aparaty telefoniczne w pewnym momencie stały się marzeniem wielu Polaków.

Rekordziści czekali na telefon 20 lat

"Do tego pudełka łatwo się przyzwyczaić i choć w domu nie odczuwa się jego obecności, o telefonie w domu marzy wielu" – mówił reporter "Dziennika Telewizyjnego". Jak na mieszkanie czy samochód, również i na telefon trzeba było złożyć podanie i czekać. Nietrudno domyślić się, że w czasach PRL to czekanie trwało często latami. Rekordziści 15, a nawet 20 lat.

W 1984 roku minister łączności Władysław Majewski chwalił się, że nowe numery przyłącza się w rekordowym tempie. W pierwszym półroczu 1983 roku na telefon doczekało się 53 tysiące nowych abonentów, w 1984 roku, również w pierwszych miesiącach, nowe numery otrzymało 69 tysięcy obywateli.

Aparaty telefoniczne były produkowane w czasach PRL-u w jednej firmie – Radomskiej Wytwórni Telekomunikacyjnej. / NAC

"Natomiast jestem pesymistą w takim sensie, że jest oczekujących prawie 1 milion 300 tysięcy i te przyrosty niewiele wpływają na skrócenie kolejki oczekujących" – powiedział Majewski w "Dzienniku Telewizyjnym". Tłumaczył przy tym, że reforma gospodarcza dawała dodatkowe środki, ale nie wspomniał, że państwowa gospodarka centralnie sterowana z natury rzeczy nie jest w stanie podołać oczekiwaniom Polaków, zresztą nie tylko w tej dziedzinie.

Kto miał pierwszeństwo w kolejce po telefon w PRL?

Niektórzy mieli pierwszeństwo w kolejce po telefon. Bylito rzecz jasna ministrowie, działacze partyjni, ale także pocztowcy. Absurdem epoki PRL był fakt, że często ci, którzy ten upragniony telefon dostawali, nie mieli jak go podłączyć, bo linia telekomunikacyjna nie dochodziła do ich domu. Często dzwoniło się i otrzymywało telefony u sąsiadów, którzy mieli jedno i drugie. Przez wiele lat w ogłoszeniach prasowych podawany był tzw. telefon grzecznościowy, czyli do tego sąsiada, który aparat posiadał. Najczęściej jednak sprawy przez telefon załatwiano w pracy.

Modele miały nazwy pochodzące od kwiatków, jak np. Tulipan, Aster czy Bratek. / NAC

W "Tygodniku TVP", w rozmowie z Anitą Blinkiewicz, Stanisław Ziemiński, ówczesny dyrektor ośrodka rozliczeniowego Poczty i Telekomunikacji w Warszawie mówił, że instytucje państwowe płacą miesięcznie od kilkuset złotych do miliona za rozmowy telefoniczne. Wyjaśniał przy tym, że niektóre instytucje, by się bronić przed kosztami, sięgały po systemy, dzięki którym odcinało się pracownika od rozmów w sprawach prywatnych.

"Stosuje się różne urządzenia do różnych central. Można zrobić ograniczenia do jednego miasta i ograniczyć połączenia międzymiastowe i międzynarodowe" – mówił.

Bajka na telefon, prognoza pogody, wyniki Totolotka

Kiedy już się dostało aparat telefoniczny i nic nie stawało na przeszkodzie, by go podłączyć, właściciele mogli nie tylko dzwonić do swoich bliskich czy przyjaciół, ale korzystać także z automatycznych połączeń i dowiedzieć się m.in. o dokładny czas (zegarynka – nr 926), wysłuchać bajki (928), prognozy pogody (921), poznać repertuar kin czy wyniki gier liczbowych.

A jak funkcjonowały łącza wojskowe? Po wybraniu (wykręceniu) numeru centrali, abonent nie podawał miejscowości, lecz specjalny kryptonim miasta i numer telefonu. Prośba o połączenie z "Syreną" oznaczała abonenta w Warszawie. Lublin nosił kryptonim "Baszta".

Telefon stał się jednym z symboli 13 grudnia 1981 roku, czyli dnia, w którym wprowadzono stan wojenny. Oprócz czołgów, które wyjechały na ulice, i braku emisji programu dla dzieci, czyli "Teleranka", wiele osób wspomina to, że w całej Polsce wyłączono telefony.