"Gwiazdy w karetce" to nowy program stacji TLC, w którym Radosław Pazura oraz pięcioro innych aktorów, towarzyszy zespołowi ratunkowemu podczas dyżuru. Produkcja, poza pokazaniem widzom jak wygląda codzienna praca ekipy karetki pogotowia, ma na celu promowanie pierwszej pomocy. Premiera odcinka z Radosławem Pazurą jest zaplanowana na 25 listopada.

Reklama

Anna Sobańda: Co w pracy nad programem "Gwiazdy w karetce" było dla pana najtrudniejsze?

Radosław Pazura: Najtrudniejszym dla mnie było chyba przekroczenie granicy intymności i prywatności innych ludzi. Bo o ile chorzy, są przygotowani na to, że przyjeżdża do nich ekipa ratunkowa, o tyle nie są przygotowani, że obecna jest także osoba trzecia oraz oko kamery. To była dla mnie taka główna wątpliwość i przeszkoda w zastanawianiu się nad tym, czy w ogóle przyjąć ten program. Było jednak wiele czynników przemawiających za udziałem w tej produkcji, w tym cały aspekt edukacyjny, przez który ostatecznie się zdecydowałem.

Czy w trakcie nagrań do programu zdarzyło się, że chorzy pana rozpoznawali?

Tak, bardzo często ludzie mnie rozpoznawali. Zazwyczaj reagowali bardzo miło i sympatycznie, ale zdarzały się sytuacje, że ktoś nie wyrażał zgody na obecność kamer. Zresztą czasem nawet kiedy ktoś się na to godził, a ja później z tą osobą jechałem karetką i ten człowiek bardzo cierpiał z bólu, to pojawiał się taki ludzki odruch, że nie chciałem w tym momencie pytać tej osoby o cokolwiek. Każdy z nas doświadczał bólu i cierpienia i w tych momentach pragniemy odosobnienia, a nie nawiązywania kontaktów.
Czasami zdarzały się też takie sytuacje, że nasza obecność pomagała. Większość przypadków to były bowiem drobne urazy i dolegliwości, a obecność znanej osoby poprawiała nastrój, wpływała na atmosferę.

Czy zdarzył się podczas pana dyżuru w karetce jakiś szczególnie trudny przypadek?

Ja takiego ekstremalnego przypadku nie miałem. I całe szczęście, bo to też jest oznaka tego, że takie ciężki przypadki, dziękować Bogu, nie zdarzają się aż tak często. Trzeba się więc z tego cieszyć.

Reklama

Dlaczego w ogóle zdecydował się pan na udział w tym programie?

Głównym celem było to, żeby wziąć udział w edukowaniu nas wszystkim w tym, co jest najważniejsze, czyli ratowaniu życia, wartości najwyższej. Wydaje mi się, że ten program spełnia jakąś misyjność i spełnia rolę programu edukacyjnego, ma nas uświadamiać, jak powinniśmy się w takich sytuacjach zachować, żeby to ludzkie życie ratować.

Czy na decyzję o udziale w takim programie miało wpływ to, iż kilka lat temu sam uległ pan bardzo poważnemu wypadkowi samochodowemu?

W pewnym sensie mogło to mieć wpływ, taka chęć zobaczenia, jak to mogło wyglądać. Bo ja, choć też byłem przewożony karetką, absolutnie nic z wypadku nie pamiętam. Mam te doświadczenia zupełnie wycięte z pamięci. Na szczęście Pan Bóg mi to wymazał, bo mogłyby to być traumatyczne obrazy. Tak więc taki powód również mógł być.

Po wypadku często podkreślał pan w wywiadach, że miał on bardzo duży wpływ na pana życie. Jedną z takich największych zmian było nawrócenie, o którym również mówił pan publicznie. Czy z perspektywy czasu nie żałuje pan tych wypowiedzi? Takie otwarte mówienie o swojej wierze bywa bowiem niezbyt dobrze przyjmowane w środowiskach artystycznych.

Nie żałuję tego, bo nie można żałować, że się mówi prawdę. Sensem życia jest miłość i prawda, to istota tego kim jesteśmy na tym świecie. Wydawało mi się, że to jest niejako moja powinność i obowiązek. Uświadomił mi to jeden ze świętych, czyli ojciec Pio, który wygłosił taką myśl, że jeżeli nam jest dane to, że zmartwychwstajemy w swoim życiu i wcale nie używam tutaj cudzysłowu, bo nawracanie się jest właśnie zmartwychwstaniem, jeśli ktoś tego doświadczył, to idąc za przykładem naszego mistrza, Pana i nauczyciela, jakim jest Jezus Chrystus, trzeba o tym mówić. To jest potrzebne do tego, żeby ta wiara się umocniła. W moim nawróceniu to też było potrzebne, miałem w sobie taką potrzebę. Olśniło mnie, kiedy przeczytałem to u ojca Pio, że muszę się tym podzielić, bo jest to prawda, której doświadczam i wiem, że ona mi pomogła. Mówienie o tym również mi pomaga i może pomóc innym.

Są jednak osoby, które uważają, że wiara powinna być kwestią prywatną każdego człowieka, której nie należy manifestować. Co pan sądzi o takim podejściu?

Ja nie manifestuję, ale świadczę i robię to, zgodnie z wolą odbiorcy. Najczęściej mówię o swoim nawróceniu, kiedy jestem do tego zapraszany. Kto ma uszy to słucha. Respektuję wolę innych

Pana brat w jednym z wywiadów wyznał, że jako katolik czuje się w Polsce prześladowany. Czy jako osoba tak otwarcie mówiąca o swojej wierze, spotkał się pan z jakimiś przejawami dyskryminacji, bądź prześladowania?

Tak, mam takie odczucie. Muszę się z tym jednak liczyć, bo moim mistrzem jest Jezus Chrystus, który również był dyskryminowany. Był tak dobry, nie do wytrzymania dla innych, że takim można być. Do tego stopnia, że go zabito. Coś wręcz nieprawdopodobnego. Ten, który niósł dobrą nowinę, dobre słowo, uzdrawiał i leczył, został zabity. Więc generalnie, czytając Ewangelię, będąc jego uczniem, trzeba się liczyć z tym, że znajdzie się loża szyderców, która nas wyśmieje. Tym którzy żyją w ciemności i chcą w niej zostać, przeszkadza, kiedy mówi się prawdę, kiedy mówi się o miłości, która nie jest tylko miłosierdziem, ale także wymaganiem. I te wymagania wydaje mi się odstraszają nas, ludzi pełnych słabości i wtedy odwracamy się od tego, który mówi nam, że to jest jedyna droga. I można się albo na to otworzyć, albo zamknąć. Ja wybrałem drogę otwarcia się i czerpię z tego ogromną moc, bardzo mnie to fascynuje i zachwyca. A że zdarzają się szydercy, to trzeba o tym wiedzieć i być gotowym na to, że czasami można zostać "ukrzyżowanym".