Przystępując do pracy nad "Avatarem", Cameron obiecał, że pokaże coś, czego nikt jeszcze nie widział. I pokazał! Wyczarował obrazy cieszące oczy egzotyką, różnorodnością, barwą. Bajecznie monumentalna puszcza na planecie Pandora, znikające kwiaty, stwory przypominające krzyżówkę nosorożca z tyranozaurem albo tygrysa z ksenomorfem z "Obcego", latające ni to smoki, ni to pterodaktyle składają się na scenerię fotogeniczną i malowniczo nierzeczywistą. Samo już tylko patrzenie na ekran jest dla oka prawdziwą ucztą.
Ale "Avatar" jest na szczęście jednak czymś więcej niż tylko widowiskowym spektaklem. Jeszcze raz się okazało, że Cameron wie, jak spożytkować technikę do opowiedzenia historii może niezbyt skomplikowanej, ale wykraczającej poza ramy pretekstu dla technologicznych popisów.
Osią fabuły jest planowany przez Ziemian podbój dziewiczej, bogatej w unikalny w kosmosie minerał Unobtainium planety Pandora. Główny bohater, sparaliżowany od pasa w dół były komandos Jake Sully (Sam Worthington), przylatuje na Pandorę, by wziąć udział w naukowym programie Avatar. Dzięki połączeniu ludzkiego DNA z kodem genetycznym zamieszkującej planetę rasy Na’vi naukowcy tworzą biologiczne awatary, których ciała mogą być kontrolowane przez umysły ludzi. Jake ma skłonić tubylców do przesiedlenia, ale w miarę jak poznaje ich pozornie prymitywną, a w istocie harmonijnie wpisaną w ekosystem planety kulturę, coraz bardziej jest nią zafascynowany.
Cała ta opowieść przypomina jako żywo konfrontację Indian z białymi, wskrzesza mit szlachetnego dzikusa na podobieństwo "Tańczącego z wilkami" czy "Pocahontas". Cameron nie jest scenarzystą wybitnym. Zdarzają mu się dramaturgiczne potknięcia, luki w logice opowieści. Ale zarazem potrafi wciągnąć w baśniową opowieść odwołującą się do najprostszych archetypów. Naiwną, prostą, zmontowaną z klisz, podającą jak na talerzu ekologiczne przesłanie.
Cameron po mistrzowsku połączył cyfrową technikę z żywym kinem. Film nie tylko pokazuje skalę tego, co zobaczymy w kinie jutra, ale udowadnia, że talent Camerona jest co najmniej tak wielki jak jego sny. Docenili to widzowie na całym świecie. "Avatar" zarobił w kinach prawie 2,8 mld dol., bijąc rekord wszech czasów należący do poprzedniego filmu Camerona – "Titanica".
Na ten sukces kanadyjski reżyser pracował przez lata. Od zawsze był pionierem, przecierał szlaki. Kręcąc w 1984 roku za niewielkie pieniądze "Terminatora", pokazał, że produkcja science fiction klasy B może trafić na salony. W drugiej części nadał nowy wymiar komputerowym efektom. Jego "Obcy – decydujące starcie" (1986) był połączeniem humanistycznych pytań z zapierającym dech w piersiach kinem akcji, w „Otchłani” wyczarował podwodną cywilizację. "Titanic" (1997) był szczytem kiczu, ale połączenie banalnego wyciskacza łez z widowiskowym rozmachem odniosło gigantyczny kasowy sukces. A wówczas Cameron na ponad dekadę wycofał się z realizacji fabuł.
Zaczął testować nowe technologie. Nakręcił dwa trójwymiarowe dokumenty w morskich głębinach i cały czas marzył o realizacji pomysłu na film nie z tej planety. W końcu uznał, że już można, że technika filmowa wreszcie dorównuje jego wyobraźni. "Avatarem" spełnił swoje marzenia, ale także marzenia milionów widzów o świecie idealnym.
Wprowadzeniem do polskiej premiery telewizyjnej filmu będzie dokument "Avatar – Jak powstał świat Pandory", który Canal+ pokaże w sobotę o 17.05.
AVATAR | reżyseria: James Cameron | Canal+ | sobota, godz. 20.00