Obsada serialu długo była utrzymywana w tajemnicy. Dziś już wiadomo, że w wystąpią w nim m.in. Marta Nieradkiewicz i Marcin Hycnar w rolach zakochanych Pawła Zwoleńskiego i Julii Marczak, którzy wprowadzają się do pierwszego wspólnego lokum.

Reklama

Pod Sosnami zamieszkają też państwo Walawscy (Katarzyna Zielińska i Piotr Jankowski), Kaśka Górka (Katarzyna Glinka), która niedawno wróciła z Anglii, i rodzina Pyrków (Izabela Kuna i Olaf Lubaszenko) z piątką dzieci.

"Za wszelką cenę chcieliśmy obsadzić aktorów, którzy nie są twarzami innych produkcji" - podkreśla Łepkowska. O tym przekonamy się już wkrótce. Od tygodnia trwają zdjęcia, a serial trafi na antenę TVP 2 w drugiej połowie września.

Pani ostatni najwiekszy hit "M jak Miłość" w najlepszym okresie oglądało ponad 10 milionów Polaków. Na jakich widzów liczy pani tym razem?

To jest właśnie sztuka! Tak wymyślić serial, żeby każda z tych 10 milionów osób znalazła wśród jego bohaterów kogoś, kto jest w jakiś sposób do niej podobny i ma takie same problemy. Wiem jednak, że przy dzisiejszym nasyceniu rynku serialowego osiągnięcie takiej oglądalności jest nierealne. Ale trzeba walczyć.

Okazuje się jednak, że chce pani walczyć sprawdzoną bronią i zrobić serial podobny do "M jak Miłość".

W obrazkach będzie widać, że ten serial ma być bardziej nowoczesny od "M jak Miłość". Nie można zapomnieć, że "M jak Miłość" w dużej mierze rozgrywa się na wsi, na prowincji, stąd jego dość zgrzebna stylistyka. Poza tym zaczynaliśmy przecież osiem lat temu. A wszystko się zmienia: i sposób realizacji, i nasi widzowie, którzy oglądają też inne produkcje i łatwo mog nas z nimi porównać. Nie możemy być kopią siebie sprzed lat. Natomiast to nie oznacza, że zaproponujemy coś dziko nowatorskiego, bo wciąż zależy nam na przyciągnięciu jak najszerszej widowni. To, że chcemy być bardziej nowocześni, nie oznacza, że możemy sobie pozwolić na to, by gospodyni domowa z Pułtuska nie wiedziała, o co chodzi w "Barwach szczęścia". To też ma być serial dla niej.

A nie kusiło pani nigdy, żeby zrobić coś dla bardzo określonej grupy odbiorców, jak "Magda M.", którą oglądają wielkomiejskie japiszony?

Ale co to za oglądalność?! Lubię "Magdę M.", ale naprawdę nie róbmy wydarzenia z trzech milionów ludzi przed telewizorem. Mnie taka widownia nie zadowala. Zresztą, zawsze uważałam, że każdy powinien robić to, w czym się dobrze czuje. Mnie najlepiej wychodzą historie z życia zwykłych obywateli, a nie elit. A te chcą oglądać miliony. Wtedy czuję, że pracuję dla ludzi.

Niedawno w "Tok2Szok" usłyszelliśmy, że w pani scenariuszach maksymalnie 20 proc. mogą stanowić negatywne emocje bohaterów. Czy to nie fałszowanie rzeczywistości?

Tak mnie prowadzący zapytali, musiałam jakoś wybrnąć. Stąd te dane. Tego przecież nie da się policzyć. Staram się rozumieć moich bohaterów i ich motywacje. Jeśli nie są do końca dobre, to chcę ich może nie tyle usprawiedliwić, co przynajmniej wytłumaczyć.

A dlaczego po prostu nie pokazać tego, że ktoś jest chamem czy palantem?

Reklama

Pokazujemy to, ale subtelnie, tłumacząc, że człowiek nie jest z gruntu zły, tylko coś go do takiego a nie innego zachowania popchnęło. Ale nie oszukujmy się, że serial to bajka, kreacja. Wybieramy tylko wycinek rzeczywistości. Nie wstydzę się tego, że wybieram w większości pozytywne aspekty życia. Uważam, że tych złych emocji jest w prasie, telewizji i naszym codziennym życiu tyle, że nie ma potrzeby się nimi jeszcze faszerować w filmie. Chcę, żeby moje seriale były bliskie życia, ale jednocześnie trochę od tego życia lepsze. Nie ukrywam tego.

Słynie pani z tego, że ma ostatnie słowo w kwestii obsady swoich seriali.

Bycie producentem daje mi do tego prawo. W bardzo dużej mierze opieram się na intuicji. Gdy np. zobaczyłam Piotra Jankowskiego w Teatrze Wybrzeże w "Weselu" wiedziałam, że będzie serialowym Piotrem Walawskim. Na jakichś zdjęciach próbnych widziałam Marcina Hycnara - od razu zobaczyłam w nim Pawła Zwoleńskiego. Nawet gdy reżyserka Natalia Koryncka-Gruz miała inne typy obsadowe, wygrywało moje zdanie. Swoje decyzję biorę na klatę, nie zasłaniam się, że to czy tamto zrobił kolega. Kilka razy miałam taką sytuacje, że proponowałam kogoś do roli i nie spotykało się to z entuzjazmem. A gdy udawało mi się postawić na swoim, okazywało się, że był to strzał w dziesiątkę, jak np. Marcin Bosak w roli Kamila w "M jak Miłość". Mam więc dowody na to, że na razie moja intuicja działa.

Łatwo się z panią pracuje?

Wystarczy spytać grupę moich scenarzystów. Strasznie ich sztorcuję, odsyłam kolejne wersje scen, często wrzeszczę, że nie robimy filmu dla debili i o debiilach, dlatego po dziesięć razy poprawiają pod moje dyktando kolejne dialogi. Mam nadzeję, że dużo się uczą. Robota serialowa to potwornie ciężka praca, ale staramy się z moim zespołem ją wykonywać, pozostając jednocześnie we wzajemnym szacunku i przyjaźni. Nad scenariuszami pracuję praktycznie cały czas, one wypełniają moje życie. Pomysły przychodzą mi do głowy, kiedy jadę samochodem, stoję w kolejce albo siekam sałatkę. Chwytam za telefon nawet na spacerze z psem i przekazuję swoje pomysły zespołowi.

Powtarza pani często, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, a nie w pracy. Czy to oznacza, że ewentualna porażka "Barw szczęścia" spłynie po pani jak po kaczce?

Mam pełną świadomość tego, że w razie klapy to ja najwięcej ryzykuję, bo firmuję wszystko swoim nazwiskiem. I albo się okaże, że jeszcze coś potrafię, albo że już się skończyłam.