W ciągu kilku dni, Małgorzata Herde z jednej z najbardziej wpływowych osób w polskim show biznesie, mającej pod swoją opieką kilka popularnych celebrytek, stała się naczelną oszustką i persona non grata na warszawskich salonach. Według doniesień kolorowej prasy, managerka oszukiwała bowiem swoje podopieczne, nie rozliczając się z nimi z finansów. Jedn z tabloidów zasugerował, że Herde samej Edycie Herbuś i Oli Kwaśniewskiej może być winna nawet milion złotych.
Mimo, iż sprawa zrobiła się bardzo głośna, a kolejne celebrytki ogłaszały zakończenie swojej współpracy z managerką, żadna z nich nie zdecydowała się na szerszy komentarz w tej sprawie:
Przecież jeśli ktoś w tej całej sprawie jest oszukany, to właśnie my! Mimo to gwarantuję wam, że żadna z nas nic nie powie - wyznała mediom Karolina Malinowska, modelka, która jako ostatnia zerwała współpracę z Herde. Dlaczego poszkodowane celebrytki milczą? Jak pisze "Wprost", branża ma na ten temat dwie teorie:
Pierwsza głosi, że Herde zbyt dużo wie o swoich byłych klientkach. Że system nierejestrowanych nigdzie korzyści, prezentów (zwanych „giftami”) i niejasnych dealów, w którym tak świetnie od lat się poruszała Herde, to także w znacznym stopniu źródło utrzymania dużej części polskich celebrytów.
Druga teoria wskazuje na pragmatyczne podejście celebrytek do tematu:
Oszukane panie zdają sobie sprawę, że jak pójdą na twardą konfrontację, nie odzyskają niczego. Raz, że nie mają wiedzy, jak Herde, której bezgranicznie ufały, konstruowała za nie umowy. Dwa, że prawdopodobnie agentka formalnie nie dysponuje prawie żadnym majątkiem. Nie ma więc szans, by odzyskać od niej takie pieniądze. – Wolą więc się z nią dogadać polubownie, licząc, że odzyskają cokolwiek – mówi jedna z osób znająca szołbiznes. Paradoksalnie więc zależy im, by sprawy nie nagłaśniać. Bo im o aferze celebryckiej głośniej, tym mniejsze szanse, że Herde w przyszłości jeszcze coś zarobi i cokolwiek im odda. - czytamy we "Wprost".