Bliscy i znajomi Jerzego Bińczyckiego uważali go za człowieka prawego, wiernego przyjaciela a przede wszystkim wyjątkowego człowieka. Ten wielki aktor nie miał jednak łatwego życia.
Bińczycki urodził się 6 września 1937 roku w Witkowicach. Mimo, że stał się sławnym aktorem, z natury był bardzo nieśmiały. Kariery na scenie i przed kamerą w ogóle nie planował. Takie sytuacje, wręcz go onieśmielały. Jego pasją było, więc nie aktorstwo a architektura. To, że trafił do Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego było kompletnym przypadkiem. Młody Jerzy postanowił wesprzeć podczas egzaminów na studia swojego kolegę. Ostatecznie sam do nich podszedł i został przyjęty.
Z jaką tragedią musiał zmierzyć się Jerzy Bińczycki znany z roli "Znachora"?
Gdy zdawał na studia musiał zmierzyć się z tragedią rodzinną. To wówczas zmarła jego ukochana mama. W przejściu żałoby pomogła mu jego pierwsza miłość Aleksandra Górska.
Binio na zewnątrz wydawał się spokojny, ale wewnątrz szalał. Miewał dziwne pomysły. Rozrabiali razem z moim byłym mężem Markiem Walczewskim. Takie dwa wariaty - wspominała w rozmowie z "Dobrym Tygodniem" Anna Polony.
Jerzy Bińczycki zanim zagrał "Znachora", grywał czarne charaktery
Gdy skończył szkołę trafił do Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, ale też współpracował ze Starym Teatrem w Krakowie. To właśnie tam stworzył swoje największe teatralne kreacje. Jego pasją stała się także reżyseria. Przed kamerą zaś zadebiutował w 1962 roku w filmie "Drugi brzeg". Chociaż trudno w to uwierzyć do 1975 roku grywał głównie czarne charaktery.
To właśnie wtedy otrzymał propozycję zagrania Bogumiła w filmie "Noce i dni". Nie był do tej pracy zbytnio przekonany. Twierdził, że kamera go nie lubi. Chciał nawet zwracać pieniądze za zużytą taśmę filmową. Od czasów szkoły teatralnej to teatr i scena były jego największą miłością.
W tym, że kamera go nie lubi, bardzo się pomylił. Zarówno krytycy, jak i sami widzowie byli tym, jak wykreował postać Bogumiłą zachwycenia.
(...) zrealizował w "Nocach i dniach" pewien ideał aktorski. Grając dla wielomilionowej widowni, nawiązał kontakt z "pojedynczym widzem". Jego oszczędne, kameralne aktorstwo stworzyło zniewalający nastrój intymności, w którym zwłaszcza małżeńskie upokorzenia Bogumiła znalazły niebanalny wyraz. Subtelnie ukazał skryty dramat miłosnego niespełnienia Niechcica, który chciał i potrafił kochać namiętnie, lecz przez długie lata skazany był na lekceważenie ze strony Barbary, wspominającej swój młodzieńczy ideał - pisał Krzysztof Demidowicz.
Jerzy Bińczycki lubił robić psikusy
Od tamtej pory propozycje sypały się, jak z rękawa. Jednak to rola profesora Rafała Wilczura, czyli tytułowego "Znachora" przyniosła mu największe uznanie.
Prywatnie Bińczycki uznawany był przez bliskich i przyjaciół za osobę dobrą, wrażliwą, inteligentą, ale także dowcipną. - Bińczycki to był przede wszystkim wspaniały, zaskakująco życzliwy człowiek. Uosobienie dobra. A że lubił robić psikusy? To był zawsze z jego strony dowcip ciepły, a jeśli złośliwy, to po to tylko, aby kogoś pouczyć. Poza tym potrafił śmiać się również z siebie - mówił o nim nieżyjący już Jerzy Trela.
Z kim związany był prywatnie Jerzy Bińczycki?
Z pierwszą żoną, którą była aktorka Elżbieta Will, ożenił się w 1965 roku. Owocem tej miłości była córka Magda. Niestety ten związek nie wytrzymał próby czasu i obydwoje podjęli decyzję o rozstaniu.
Bińczycki często mówił, że "nie wierzy w aktorskie małżeństwa, tego typu związki mają małe szanse na przetrwanie", gdy ktoś pytał go o to, dlaczego się rozwiódł. O swojej żonie, podobnie jak i ona o nim wypowiadali się z szacunkiem.
Przez dłuższy czas po rozstaniu z żoną był sam. Dopiero w latach 80. zakochał się w Elżbiecie Godorowskiej. Ukochana była młodsza od niego o 17 lat. On był wtedy 40-latkiem.
"Jako dziecko przychodziłam z rodzicami do krakowskiego SPATiF-u. Mój ojczym był dziennikarzem, znał środowisko aktorskie. Poznałam Jurka już jako 17-latka, a kiedy byłam na trzecim roku polonistyki, świeżo po egzaminie z literatury współczesnej, gdzie omawiałam twórczość Marii Dąbrowskiej, poprosiłam go o wywiad" - wspominała ich pierwsze spotkanie.
Bińczycki mówiąc o żonie, twierdził zawsze, że "takiej kobiety szukał".
Cztery miesiące przed śmiercią został dyrektorem teatru
"Zarówno mnie jak i jej zależało na tym, żeby mieć prawdziwy dom, rodzinę. Tego nam brakowało. Mimo różnych temperamentów i rytmów wewnętrznych nasze marzenia i wyobrażenia o domu gdzieś się spotkały. To układanie wspólnego życia było dla mnie czasem wielkiego renesansu. Zaczęło się coś na nowo w mojej biografii, co zmieniło sens mojego życia" - mówił w rozmowie z miesięcznikiem "Pani". Z Elżbietą miał syna Jana. Żona Bińczyckiego wspominała, że gdy po raz pierwszy zobaczył dziecko "ten duży mężczyzna w długim czarnym płaszczu stał i po prostu płakał”.
Na kilka miesięcy przed śmiercią Bińczycki został dyrektorem Starego Teatru w Krakowie. Ostatni, zagrany przez niego spektakl, odbył się we wrześniu 1998 roku podczas obchodów z okazji dziesięciolecia pierwszej w Krakowie transplantacji serca. Wyrecytował wtedy utwór Wisławy Szymborskiej - Do serca w niedzielę: ,,Dziękuję ci, serce moje, że nie marudzisz, że się uwijasz, bez pochlebstw, bez nagrody, z wrodzonej pilności".
Zmarł na zawał 2 października 1998 roku.
Nowa funkcja była dla niego zbyt wielkim stresem i obciążeniem -uważał Jerzy Hoffman, który prywatnie przyjaźnił się z aktorem.
Spoczął w Alei Zasłużonych Cmentarza Rakowickiego w Krakowie.Syn aktora mówił, że ostatnie słowa, które usłyszał od ojca, brzmiały: "Trzeba mieć dystans do wszelkiego blichtru, być sobą".