Nie może być tak, że aktor gra jednocześnie w teatrze, serialu, filmie i w każdym z tych miejsc pobiera wynagrodzenie. To niemoralne, bo nigdzie nie pracuje w pełnym wymiarze godzin, nikomu w pełni nie daje swojego talentu. Mam kilku znajomych reżyserów i wiem, że skomponowanie obsady z aktorów, którzy ciągle kursują między planami, to koszmar.
W mojej epoce takie dyskusje były zbędne. Kończyliśmy szkoły i trafialiśmy do teatrów które po podpisaniu kontraktu stawały się naszymi chlebodawcami. Oczywiście czasem uzyskiwaliśmy zgodę na rólkę gdzie indziej, ale macierzysty teatr zawsze miał pierwszeństwo. Musieliśmy uczestniczyć we wszystkich próbach, grać w spektaklach... Taki był porządek rzeczy i nikt nie próbował z tym dyskutować.
"Teatry słabo płacą, dlatego musimy dorabiać" - nie godzę się na taki argument. Dla każdego aktora stanięcie na deskach przed żywą publicznością to największa nagroda. Pobieranie za to pensji poniża, upokarza i degraduje miejsce, które jako jedno z ostatnich tkwi w minionej epoce - teatr. I nie mówię tak, bo mnie na to stać. Ja też nie miałem nic, kiedy zaczynałem, ale zawsze pojmowałem sens mojej pracy inaczej...
Aktorstwo to zawód wysokiego ryzyka. Jestem przekonany, że w szkołach o tym mówią. Takich, którzy są popularni i jeszcze na tym zarabiają, jest na świecie garstka. Reszta całe życie zostanie nierozpoznawalna. Przynależność do stałego zespołu aktorskiego to przywilej i ogromne szczęście. Inni całe dnie muszą biegać za chlebem. Pod względem ilości teatrów subwencjonowanych przez państwo jesteśmy ewenementem. Wszyscy nam tego zazdroszczą, a my narzekamy.