Zgadza się pan z opinią, że Zygmunt Chajzer jest niezatapialny?
Oczywiście, że jestem zatapialny. Każdy ma lepsze, gorsze programy, a także lepsze, i gorsze momenty. Jednak jak na razie o tym nie myślę.
Czy były w pana życiu momenty zwątpienia, załamania, wtedy, gdy nie miał pan pracy?
Były. To są trudne momenty, kiedy kończy się jakiś program i nie bardzo wiadomo, co będzie dalej. Kilka takich sytuacji zdarzyło się w mojej karierze. Jednak trzeba przedstawiać swoje projekty i o nie walczyć.
Karierę zaczynał pan w radiu. Skąd pomysł na pracę w telewizji?
"W radiu znalazłem się bardzo dawno temu, w 1980 roku. Początkowo była to relacja sportowa, potem "Cztery pory roku", a przede wszystkim "Lato z radiem". Tam gdzieś głęboko czuję się radiowcem, bo spędziłem w radiu ponad 20 lat. Natomiast telewizja wzięła się trochę z przypadku. Jeden z kolegów dziennikarzy, który pracował w "Czterech porach roku" zaproponował, żebym poprowadził taki sobotnio-niedzielny program. No i tak się znalazłem na antenie. Od razu zostałem wrzucony na głęboką wodę. Pokazano mi tylko, gdzie jest kamera, gdzie jest światełko, które musi się świecić i... powiedziano, że mam mówić.
Telewizja to większy stres?
Oczywiście, że tak. Radio jest spokojniejszym, bardziej intymnym środkiem przekazu, a telewizja to nie tylko głos, ale wygląd, krawat. Opowiem pani śmieszną historię. W połowie lat 80. zrobiły się modne żółte krawaty. Często oglądałem zagraniczne stacje, gdzie dziennikarze nosili żółte krawaty. W Polsce nigdzie nie można było takiego dostać. W końcu znajoma krawcowa uszyła mi ten krawat z materiału, z którego robi się kołdry. Taki żółty, jedyny materiał dostępny na rynku. Byłem z siebie bardzo dumny, bo miałem wymarzony krawat. Na szczęście w telewizji nie było widać, że on wygląda inaczej niż te zachodnie.
Ludzie na początku znali pana tylko z głosu. Nie bał się pan reakcji na pana wygląd?
Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Natomiast rzeczywiście, jeśli chodzi o głos, to pewnie jakiś dar Boży w tym jest, bo dzięki głosowi poznałem moją żonę, a bardziej to ona mnie poznała. Dorota słuchała "Lata z radiem" i chciała poznać właściciela głosu który jej się spodobał. Dlatego zgłosiła się do konkursu Miss Lata z radiem i w nim wystartowała. Nie zajęła pierwszego miejsca, ale znalazła męża.
Jak radzi pan sobie z popularnością?
W każdym rejonie Polski bywa różnie. Bo w dużych miastach właściwie nie ma z tym kłopotu. Ale jak jeździmy z koncertami "Lata z radiem" do mniejszych miejscowości, gdzie brakuje atrakcji, ciężko jest zjeść obiad, bo albo wszyscy gapią się w talerz, albo proszą o autograf. Czasami bywa to troszkę kłopotliwe, ale na tym polega ten zawód.
Zdarzało się, że fanki nie dawały spokoju?
Owszem, zdarzało się. Oczywiście wielbicielki pisały do mnie listy. Również i to przypisane jest do mojego zawodu. Natomiast nic z tego nie wynikało. Nie było to na tyle psychiczne czy niebezpieczne, żebym się denerwował.
Wszyscy znają pana jako sympatycznego, uśmiechniętego dziennikarza z telewizji, a jakim jest pan mężem?
Myślę, że pożytecznym. Potrafię w domu zrobić wiele rzeczy. Bardzo lubię naprawiać popsute rzeczy. W domu jestem raczej małomówny i spokojny. Ostatnio szaleję trochę z wnukiem, który nie daje odpocząć.
Jest pan lepszym dziadkiem czy ojcem?
To jest tak, że bycie dziadkiem to jest więcej przyjemności, a mniej odpowiedzialności. To ma ten ogromny plus, że wtedy kiedy jest się rodzicem odpowiada się za wychowanie dziecka. A bycie dziadkiem to sama przyjemność.