Anna Sobańda: Czy trudno jest stworzyć w Polsce celebrytę?

Ilona Łepkowska: Moim zdaniem bardzo łatwo. Doskonałym tego przykładem jest Natalia Siwiec - celebrytka, która stworzyła się dzięki temu, że usiadła efektownie ubrana i umalowana na trybunie podczas Euro, a w tej chwili występuje nawet w teatrze.

Reklama

Celebryci tworzą się sami, czy kreuje ich show biznes?

Show biznes musi mieć świeże pożywienie, więc co pewien czas potrzebuje nowych twarzy. Przebrzmiałe gwiazdy nie są bowiem już tak dobrą pożywką dla tabloidów i plotkarskich portali. Nowi celebryci odpowiadają więc na zapotrzebowanie branży.

Reklama

Bohaterka pani książki została gwiazdą zupełnie przez przypadek, czy takie kariery w polskim show biznesie się zdarzają?

Przeważnie potrzebna jest pewna determinacja. Bohaterka mojej książki to osoba, która nie chce być gwiazdą, ale w pewnym momencie zaczyna myśleć "czemu nie, skoro wszyscy uważają, że się do tego nadaję, to spróbuję". Później jej kariera, a potem i życie wymykają jej się spod kontroli. Można zostać celebrytą z niczego. Przykładem takiej stworzonej od zera kariery jest Małgorzata Rozenek. Zanim została perfekcyjną panią domu, była tylko żoną niezbyt popularnego aktora. Na casting do programu poszła bardzo dobrze przygotowana, bowiem miała ze sobą - jak to sama opowiada - samodzielnie zrobioną książką z domowymi poradami. Ta determinacja więc w niej była. Później została już dopracowana przez specjalistów od show biznesu oraz medycyny estetycznej i jej kariera zaczęła się kręcić. W tej chwili wygląda zupełnie inaczej niż kilka lat temu i choć nie prowadzi żadnego programu, to cały czas się o niej pisze.

Media
Reklama

Pani bohaterka spełnia swój "american dream" w wersji polskiej, na kim wzorowała pani tę postać?

Ta historia na pewno jest w jakimś sensie oparta na moich doświadczeniach, choć nie jest to książka o mnie. W moim przypadku popularność też pojawiła się przez przypadek. Przez przypadek trafiłam na plan pierwszego filmu, zobaczyłam, jak to się robi, spodobało mi się, więc postanowiłam zdać na studium scenariuszowe. Przez przypadek zostałam włączona do dwuosobowego zespołu piszącego „Klan” i później to się zaczęło już samo kręcić. Popularność moich seriali, szczególnie „M jak miłość”, rzeczywiście uczyniła ze mnie osobę bardzo rozpoznawalną, ale to nigdy nie było moim celem. Ja chciałam pisać jak najlepiej i utrzymywać z tego siebie i córkę. Nie miałam żadnych gwiazdorskich, czy celebryckich planów. W książce nie opowiadam swojej historii, ale fabuła jest oparta na moich doświadczeniach i prawdziwych historiach z show biznesu, które przytrafił się moim koleżankom i kolegom.

Pani bohaterka płaci za karierę bardzo wysoką cenę. Czy w show biznesie zawsze trzeba sprzedać siebie?

Gdyby kariera w show biznesie nie była opłacona wysoką ceną, to może Marilyn Monroe i wiele innych gwiazd żyłoby do tej pory. To jest okrutne środowisko, który wymaga nieustannej dyscypliny i nie pozwala na chwilę słabości, ponieważ cały czas jesteś na widoku. To nie jest łatwe życie. Oczywiście ten świat ma też swój czar. Blask, kolor, glamour, błysk fleszy, bycie w centrum zainteresowania - to na pewno działa na wiele osób, bywa interesujące ale i zwodnicze. Jeśli ktoś nie wie, co jest dwa kroki dalej, może wpaść w pułapkę. Ci zaś, którzy wiedzą, od początku zakreślają pewne granice. Są dziś młodzi aktorzy, którzy nie bywają na otwarciu sklepów z butami i perfumerii, bardzo chronią swoją prywatność, nie zabiegają o tego typu popularność. To jest nowe pokolenie, które uczy się na błędach starszych kolegów i wie, że trzeba bardzo uważać.

Czy w show biznesie potrzebna jest inteligencja?

Inteligencja jest potrzebna zawsze, w każdej pracy. W show biznesie przydaje się także intuicja, która pozwala wyczuć, jaką rolę warto przyjąć, a jakiej nie. Inteligencja jest zaś potrzebna, żeby oddzielić prawdę od kłamstwa, przyjaciół od pochlebców, rzeczy ważne od nieistotnych itd. I żeby wiedzieć, że nad mediami nie da się panować, można najwyżej nie dać się przez nie zbyt mocno skrzywdzić. Najbardziej dramatycznym tego przykładem była księżna Diana. Wydawało jej się, że fantastycznie potrafi grać z mediami i faktycznie doskonale wykreowała postać nieszczęśliwej księżniczki, kochanej przez miliony Brytyjczyków. Niestety, kiedy rozpoczyna się grę z mediami, nie można w pewnym momencie powiedzieć „stop”, teraz dajcie mi już spokój. Z tego pędzącego pociągu, nie da się wysiąść. Diana tego nie rozumiała i jej historia skończyła się tragicznie. U nas też jest wiele gwiazd, które popełniają błąd zbytnio odsłaniając się przed mediami, a później płaczą, że nie mają życia prywatnego.

Jak to się dzieje, że celebryci stają się autorytetami od wszystkiego?

Do tego potrzebne są też media. Opowiedziana w książce anegdota, w której do bohaterki zadzwoniono z jakiegoś programu z prośbą o wypowiedzenie się w temacie sex friends przytrafiła mi się naprawdę. Kiedy zapytałam, jakimi drogami szło rozumowanie, żeby akurat mnie do tego programu zaprosić usłyszałam, że napisałam tyle seriali w których dzieją się tak różne rzeczy, że na pewno znam się na wszystkim.
Ostatnio byłam na premierze w teatrze Capitol, gdzie był również Rafał Maślak oraz nowy Mister, Rafał Jonkisz - młodziutki chłopak, który dopiero teraz robi maturę, a dziennikarze pytali go o sztukę i grę aktorów. Cóż on może na ten temat powiedzieć?

Celebryci wierzą w to, że faktycznie są wszechstronnymi autorytetami?

Myślę, że tak. Wielu z nich wypowiada się z tak głębokim przekonaniem, że zapewne w to wierzą. Muszę jednak przyznać, że to nie zawsze jest ich wina, bowiem w mediach zdarzają się manipulacje polegające na tym, że ktoś bez swojej wiedzy zostaje postawiony w roli, której wcale nie chciał grać.

Czy pani się to przydarzyło?

Tak. Kiedyś byłam zaproszona do „Dzień Dobry TVN” do dyskusji na temat wychowania dzieci znanych osób. Poza mną była Iwona Kosman i miała być Marta Grycan, która nie zjawiła się ostatecznie w studio, bowiem jak się okazało, kiedy była w drodze, mąż uprzedził ją telefonicznie, że na pasku zapowiadana jest rozmowa na temat dzieci milionerów. Zmanipulowano więc nas, zmieniając bez naszej wiedzy temat rozmowy. Zadzwoniłam wówczas z pretensjami do Edwarda Miszczaka.
Innym razem byłam zaproszona do studia wraz z Moniką Olejnik na rozmowę o silnych, mądrych kobietach, które nie boją się mówić tego, co myślą. Kiedy siedziałyśmy w charakteryzatorni usłyszałyśmy, że trzecim uczestnikiem tej rozmowy będzie pani Izabela Marcinkiewicz. Jej udział w tej dyskusji przed nami zatajono, więc obie z Moniką zaczęłyśmy szykować się do wyjścia. Wyjaśniłam pani z programu, że nie zgadzamy się na takie zestawienie, bowiem my zrobiłyśmy w życiu coś więcej, niż wyjście za mąż.

Z jakiego więc klucza zostałyście panie tak zestawione?

Nie mam pojęcia. Pani Marcinkiewicz była wówczas bardzo mocno lansowana, co też jest przykładem na sztuczne wykreowanie kariery. Pamiętam, że ona wówczas przyjechała ze swoją makijażystką, nie powiedziała dzień dobry i żując gumę rozsiadła się w fotelu. Prowadząca program Dorota Wellman rozumiała moje i Moniki zastrzeżenia wobec wspólnego występu z panią Marcinkiewicz, więc ustalono, że my wejdziemy we dwie, a ona wystąpi po nas sama, z jakimiś innym tematem. Takie programy bywają więc pułapką, trzeba być ostrożnym i asertywnym, żeby nie dać się wpuścić w idiotyczną rozmowę na jakiś przypadkowy temat i do tego z dziwnymi osobami.

Czy w show biznesie można stawiać warunki i funkcjonować po swojemu, czy jak się już do niego wchodzi, trzeba grać według narzuconych reguł?

Różnie to bywa. Podam taki przykład. Aktor, kiedy jest angażowany do serialu, mówi zazwyczaj, że czuje się zaszczycony, że będzie mógł w nim wystąpić, ma czas, może grać o każdej porze dnia i nocy, sam dojedzie na plan, jest zachwycony swoimi partnerami ekranowymi. Jednak w większości wypadków wystarczy, że jego twarz pokaże się w trzech odcinkach na ekranie. Nagle okazuje się, że aktor ciągle nie ma czasu, uważa, że reżyser jest beznadziejny, scenariusz źle napisany, a partnerzy to nogi. Każe się przywozić na plan i jest oburzony, kiedy musi wstać NA 6 rano. Wiedząc, że jego postać zaistniała na ekranie, przeprowadza próbę sił, co doprowadza do zwarcia z producentem. Wygrywa silniejszy.

Czy tą stroną wygrywającą często bywa producent?

Ja uśmierciłam wiele postaci i większość grających je aktorów dokładnie wiedziała, za co.

W swojej książce pisze pani o stawkach, jakie otrzymują celebryci za udział w programach. 2500 zł za wizytę u Kuby Wojewódzkiego, 500 zł za program śniadaniowy. Czy to są prawdziwe kwoty?

Tak. Nie za wszystkie programy celebryci dostają wynagrodzenie, ale za większość owszem. Być może teraz te stawki są nawet wyższe, bo ja obecnie nie bywam na kanapie u Jakuba. Jak byłam, to stawka wyglądała właśnie tak.

Nie wspomina pani zbyt dobrze tej wizyty?

Wręcz przeciwnie, było bardzo wesoło, ponieważ on był bardzo zdenerwowany - może dlatego, że w moim serialu grała jego ówczesna dziewczyna, Ania Mucha - i już na wstępie dwa razy pomylił moje imię mówiąc do mnie Iwona. Kiedy pomylił się po raz trzeci poradziłam, żeby zapisał sobie na karteczce którą trzyma przed sobą, będzie mu łatwiej zapamiętać. Później powiedział jakiś dowcip, ja mu odpowiedziałam i okazało się, że publika śmieje się głośniej z tego, co ja mówię. Ponadto odmówiłam wykonania jakiegoś głupiego zadania, więc nie tańczyłam tak, jak on zagrał, a w dodatku poprosiłam, byśmy byli na „pan”, „pani”, bo ja nie ze wszystkimi przechodzę na „ty”. Myślę, że już nigdy więcej mnie nie zaprosi (śmiech)

Podobnie jak bohaterka powieści, w pewnym momencie powiedziała pani „dość” kończąc pracę scenarzystki. Tęskni pani za swoimi serialami?

W ogóle nie tęsknię. W tej chwili pomagam trochę przyjaciołom z „Barw szczęścia”, którzy się nieco pogubili, ale to jest doraźne wsparcie. Nie tęsknię jednak absolutnie, to jest rozdział zamknięty. Nie ma takich pieniędzy, które skłoniłyby mnie do zajęcia się telenowelą.

Tak zmęczyła panią ta praca?

Przede wszystkim znudziła, ale także zmęczyła. To jest zaprzeczenie wolnego zawodu, straszliwa niewola. Szczerze powiedziawszy, ja nie mam już do tego motywacji. Nie muszę udowadniać, że umiem to robić. Z pracy trzeba mieć też jakąś przyjemność. Dlatego napisałam książkę, dołożyłam pieniądze do filmu, byłam producentem kreatywnym musicalu „Wszystko gra”. Chcę robić inne rzeczy, zakosztować czegoś nowego. Praca przy takim serialu skutecznie by mi to uniemożliwiła, bowiem to jest jak harówka przy taśmie produkcyjnej, człowiek jest przywiązany za nogę i nie może odejść.

Nie brakuje pani stabilności finansowej, jaką daje stała praca przy serialu?

Chęć zarobienia pieniędzy nigdy nie była moją motywacją. Uważam, że mam więcej niż potrzebuję. Mam dorosłą córkę, która ma swoje ułożone życie, a po mnie odziedziczy tantiemy. Nie mam ambicji bycia najbogatszą na cmentarzu.

Ma pani sentyment do swoich wieloletnich seriali?

Mam sentyment do miłości widzów, którą okazywali i wciąż okazują tym projektom. Często dostawałam od nich piękne listy i to są dla mnie rzeczy ważne. Natomiast kiedy kończę pracę przy jakimś serialu, to przestaję go oglądać. Jeśli tylko nie mam poczucia winy, że przez moje odejście coś się zawala, nie jest dla mnie problemem oddanie autorskiego projektu w ręce innych osób.

Ostatnio sporo mówiło się o tym, że i „M jak miłość” ani „Klan” nie są ulubionymi tytułami nowych szefów TVP i mogą zostać zdjęte z anteny.

Dla mnie to było szokujące. Dla każdej telewizji, serial nadawany przez 15 czy 20 lat, który nadal ma dobrą oglądalność, powinien być powodem do dumy, a nie chłopcem do bicia. „M jak miłość” jest obłożona reklamami i ja wiem, ile te reklamy kosztują. Nie jest prawdą, że ten serial na siebie nie zarabia. Używanie takich argumentów jest zwyczajnie nie w porządku. Mnie to boli jako twórcę, ponieważ obecne władze zdają się nie zauważać pewnego fenomenu. Po uwolnieniu rynku i otwarciu Polski na świat, rodzime produkcje, filmy i muzyka zaczęły przegrywać z produkcjami zachodnimi. Natomiast polskie seriale wygrywały i nadal wygrywają z największymi zagranicznymi hitami typu „Homeland” czy „Seks w wielkim mieście”. To są produkcje, które zapewniają pracę polskim twórcom i polskim aktorom, dzieją się w polskich realiach. To trzeba cenić, nie można w taki sposób wypowiadać się o czymś, co od 15 lat jest na szczycie popularności, o czym pisane były doktoraty i prace magisterskie. To jak plucie do własnego gniazda, coś dla mnie absurdalnego.

Sądzi pani, że te seriale faktycznie mogą zostać zdjęte z anteny?

Myślę, że wszystko jest możliwe. Być może ktoś czeka w kolejce i chce wyprodukować coś innego na to miejsce? Ciężko mi powiedzieć, ale uważam, że to było szalenie niesprawiedliwe i nie w porządku.

Jak ocenia pani serialowy kierunek w jakim chce podążać TVP? Mam na myśli plany dotyczące produkcji patriotycznych, historycznych.

Obawiam się, że u nas nie wygeneruje się potrzebnych na to budżetów. Tego typu serialem zrobionym za niezbyt wielkie pieniądze, ale na wysokim poziomie był „Czas honoru”. W przypadku „Bodo” to już się nie bardzo udało. Widzimy te ciasne wnętrza, skromność inscenizacji itd. Polski widz ogląda seriale historyczne takie, jak „Kompania braci” czy „Pacyfik” i wie jak to może być robione, nie da się nabrać na bylejakość. Obawiam się więc, że te seriale będą słuszne patriotycznie, ale zrobione na niskim poziomie. Boję się, że będzie tak, jak z filmem „Historia Roja”, gdzie na ważny temat powstał bardzo słaby film. Serial „Brygada Świętokrzyska” na podstawie książki „Legion” może być podobnym niepowodzeniem. To jest wspaniała historia, ale żeby ją dobrze pokazać, trzeba mieć wysoki budżet. Poza tym sądzę, że jeśli wszystkie produkcje będą utrzymane w jednym, patriotycznym tonie, może to być dla widzów nużące. Tak, jak w dzień Żołnierzy Wyklętych, kiedy nie można było włączyć Jedynki, bo po paru godzinach człowiek z przejedzenia przestawał być patriotą. Bywa, że nadmiar działa odpychająco.

Co pani sądzi o pomyśle na telenowelę historyczną?

Uważam, że to świetny pomysł. Gdybyśmy mieli na to pieniądze, mógłby powstać znakomity serial na przykład o dynastii Jagiellonów, na miarę „Rodziny Borgów” czy „Dynastii Tudorów”. Tylko według mojej wiedzy, nie ma na to wystarczających pieniędzy.

Może budżety znajdą się po wprowadzeniu nowej ustawy medialnej i składki audiowizualnej. Jak pani ocenia ten pomysł na finansowanie mediów publicznych?

To nie jest zły pomysł. Uważam, że telewizja publiczna powinna robić inne rzeczy, niż stacje komercyjne. Nie jestem za tym, żeby w TVP były same telenowele, seriale i kolejne show. Telewizja publiczna powinna mieć misję, a nie naciągać pod misję rzeczy typu „M jak miłość”. Przecież to jest komercyjny produkt, choć poruszający też ważne, społeczne tematy. Uważam więc, że media publiczne powinny mieć stałe, stabilne finansowanie i nie podpierać się w takim jak teraz stopniu, reklamami. Niby jest abonament, ale płacą go tylko przesadnie uczciwi. Ja płacę, bo mnie nie wypada inaczej. (śmiech)

Wiemy już, że nie zamierza pani wracać do seriali. Nad czym więc obecnie pani pracuje?

Może napiszę sztukę teatralną, a może scenariusz filmu fabularnego. Zobaczymy.