W dodatku są to premiery dzieł nieznanych w Polsce, niewyświetlanych dotąd w kinie, niewydanych nawet na DVD.
"Ostatnia audycja” Roberta Altmana przed dwoma laty była wydarzeniem festiwalu w Berlinie. Obserwatorzy festiwalu przyjęli nostalgiczny film Altmana z wielką ulgą, traktując go jako nowy rozdział w twórczości wielkiego amerykańskiego reżysera. Siedem miesięcy później okazało się, że było to już zamknięcie jego filmowej księgi. Powrót do prostych przeżyć, najsubtelniejszych wzruszeń.
Jesteśmy za kulisami małego teatru. Konferansjer, Garrison Keillor, zastanawia się, jak dzisiaj zapowie swoje gwiazdy. Śpiewające country siostry Yolanda i Rhonda Johnson (kreacje Meryl Streep i Lily Tomlin) plotkują przed występem. W tym czasie Lola, zbuntowana córka Yolandy (świetna - nie żartuję - Lindsay Lohan) układa kolejny wiersz o śmierci. Kowbojski duet Dusty (Woody Harrelson) i Lefty (John C. Reilly) tradycyjnie, w roztargnieniu, szykuje seksistowskie żarty. W końcu zaczyna się show. Dzisiaj gwiazdy programu występują po raz ostatni. Od jutra teren prowincjonalnego Teatr im. Fitzgeralda z St. Paul zostanie wielkomiejsko zaorany. Na jego miejscu powstanie parking. To już koniec.
W zasadzie tak pomyślany film nie miał prawa się nie udać. Filmowo niewiele się dzieje. Jak zwykle u Altmana oglądamy wielkie gwiazdy w miniaturowych rolach (poza wymienionymi już sławami na ekranie pojawiają się m.in. Tommy Lee Jones, Kevin Kline, Virginia Madsen). Ktoś śpiewa, ktoś się kłóci, w tym czasie ktoś inny umiera. Nie dzieje się nic, a rozgrywa się całe życie. Jest w nim miejsce na deklamowane reklamy, żarty z sąsiada, wyznania miłosne, rubaszne przyśpiewki i pieśni kościelne. "Ostatnia audycja” ma zniewalający urok starych pocztówek, posiwiałych fotografii z babcinego albumu, ale także radosny impet dawnych rodzinnych opowieści. Altman wywyższa nie tylko miłość do staroświeckich przyjemności, ale oddaje także cześć zapomnianym przez Hollywood mieszkańcom Ameryki Środkowego Zachodu, z ich szlachetnym prowincjonalizmem, tradycjami, dziwactwami, muzykalnością. W "Ostatniej audycji” jeden świat się wprawdzie kończy, ale drugi właśnie zaczyna. Córka Yolandy w swoim finałowym występie zestawia przeszłość z nowością. Klasę Meryl Streep z najmodniejszymi używkami Lindsay Lohan. Te dwa nieprzystające światy łączy jedno: serdeczny i wyrozumiały uśmiech. Oby okazał się zaraźliwy.
Innego typu propozycją jest wielokrotnie nagradzana "Historia Gwen Araujo” Agnieszki Holland. Znowu jesteśmy na prowincji, ale tym razem w miejsce ujmującej nostalgii Altmana, Holland zafundowała widzom krzywe lustro. Oglądamy jeden z najlepszych telewizyjnych filmów o nauce tolerancji. Ta historia wydarzyła się, niestety, naprawdę. Eddie urodził się w wielkiej, konserwatywnej latynoskiej rodzinie. A jednak bardzo szybko zrozumiał, że jest inny. Uwięziony w skórze chłopca czuł się bowiem dziewczyną: Gwen (w tej roli gwiazdor amerykańskich seriali J.D. Pardo). I zapłacił za odwagę bycia sobą cenę najwyższą. Trzeba było mistrzostwa Agnieszki Holland, żeby w ograniczonym, telewizyjnym formacie (film powstał dla familijnego kanału "Lifetime”), nakręcić coś takiego. "Historia Gwen Araujo” okazała się zresztą nie tylko artystycznym wydarzeniem: poza entuzjastycznymi ocenami krytyków, przyciągnęła przed telewizyjne ekrany rekordową ilość widzów, wygrywając nawet z największymi hitami hollywoodzkimi.
Nic dziwnego. Jestem pewien, że w portrecie Sylvii Guerrero (Mercedes Ruehl - Oscar za "Fisher Kinga”), nieskomplikowanej matki Gwen, która z tak wielką determinacją walczyła o dobre imię swojego skomplikowanego dziecka, odnalazła się niejedna matka. I w ten właśnie sposób filmowa "ostatnia audycja” - dzięki Holland i Altmanowi - stała się wielką lekcją zrozumienia. Przypomnienia mniej oczywistych twarzy. I zapomnianych piosenek.
OSTATNIA AUDYCJA, 2006, R: ROBERT ALTMAN , Cinemax, 29 grudnia godz.20.00