Prezydenci to chyba najmniej wybredni konsumenci, jakich spotkałem. Żaden z tych, dla których gotowałem, nie narzekał - czy to był Aleksander Kwaśniewski, czy Fidel Castro.

Ten ostatni był pierwszą głową państwa, która jadła moje dania. W latach 70. pracowałem na Jamajce jako szef kuchni jednego z pięciu hoteli wynajętych przez jego świtę. Ze względów bezpieczeństwa nikt nie wiedział, gdzie się zatrzyma, więc wszyscy byli postawieni w stan gotowości. Doradcy dyktatora wybrali akurat mój hotel. Wtedy przekonałem się, że im biedniejszy kraj, tym przywódca ma większą świtę i że największą przeszkodą w gotowaniu dla szefów państw są służby bezpieczeństwa. Jest ich trzy razy więcej niż gości, myślą, że znają się na wszystkim. Nie ma z nimi dyskusji.

Najmocniej doświadczyłem tego, kiedy odpowiadałem za kuchnię Hotelu Intercontinental w Ekwadorze i jednocześnie gotowałem dla nowego demokratycznie wybranego prezydenta Roldosa Aguilery. Po czasach dyktatury wojskowej kuchnia prezydencka była w opłakanym stanie, nieużywana przez 20 lat. Żeby przygotować pierwszy bankiet, na który zaproszeni byli ambasadorowie, żona prezydenta USA Jimmy’ego Cartera i król Hiszpanii Jan Karol I, musiałem sprowadzić cały sprzęt z mojej hotelowej kuchni. Sytuacja w kraju była bardzo napięta, więc kiedy wybierałem się po swoje rzeczy, towarzyszyła mi wojskowa eskorta. Środki bezpieczeństwa potrafiły wyprowadzić mnie z równowagi. Każdej potrawy próbował pracownik ochrony i nie mając pojęcia o gotowaniu, decydował, co mogę podać gościom, a co nie.
Choć oczywiście ostatnie zdanie należy do głowy państwa. Przedstawia się menu z kilkoma propozycjami i wraz z doradcami wybierają, co ma się znaleźć na stołach. Wtedy przekonałem się też, że prezydenta nie interesuje, czy jemu samemu będzie smakowało - ważne, żeby goście byli zadowoleni. A dla kucharza nie ma nic gorszego, kiedy z talerzy gości nic nie ubywa.

Na bankietach dla szefów państw liczy się nie tyle kucharska finezja, co jakość produktów. Goście nie mogą męczyć się, wydłubując ości z ryby albo łamać zęby, przegryzając kostki. Mają się skupić na smaku, dlatego często serwuje się potrawy kuchni francuskiej, zarówno tej wyrafinowanej, jak i prostszej, ale powszechnie lubianej. Każdy gość dostaje menu, ale nie po to, żeby mógł wybrać dania. Ma wiedzieć, co dostanie na talerzu.

Czasami głowy państw mają swoich kamerdynerów i tylko oni mogą im podawać posiłki. Oczywiście wolę samemu w tym uczestniczyć. Choć nie zawsze wszystko idzie tak, jak bym chciał. Najgorzej wspominam historię z bankietem dla prezydenta Kwaśniewskiego, który zawsze najbardziej czekał na smakowite desery. Specjalnym gościem był wtedy prezydent Chile. Kilka minut przed podaniem potraw dostałem białej gorączki, bo okazało się, że nie dotarła do Polski zamówiona wcześniej specjalna chilijska wódka. A to ona miała podkreślić wyjątkowy smak lodowego deseru. Usiadłem załamany i odmówiłem podania tego dania do stołu. Kiedy dowiedział się o tym szef hotelu, zaczął na mnie krzyczeć, a ja na niego. Niestety, w tym samym czasie piętro wyżej przemawiał Kwaśniewski. Moje wrzaski dotarły na górę, szybko więc pojawił się ochroniarz, by mnie uciszyć.

Moje zachowanie nie zdziwiłoby jednak żadnego prawdziwego szefa kuchni. Szanujący się kucharz nigdy nie podałby czegoś, z czego nie jest w 100 procentach zadowolony.

Gotowanie dla szefów państw to straszny stres, ale też ogromna satysfakcja. Jak sobie radzi szefowa kuchni prezydenta Busha? Podobno dochodzi między nimi do konfliktów, co mnie wcale nie dziwi. Z kobietą w kuchni nie jest łatwo.


Kurt Scheller - urodził się w Szwajcarii, od 1993 mieszka w Polsce. Był szefem kuchni warszawskich hoteli Bristol, Sheraton i Rialto, założył pierwszą w Polsce szkołę sztuki kulinarnej. Jego motto brzmi: "Gotowanie to misja i sztuka".















Reklama