Anna Sobańda: Czy podczas ostatniej podróży udało ci się znaleźć Stany, jakie znamy z kinowych ekranów?

Marcin Prokop: I tak i nie. Miejsca różnych kultowych filmów, które tam nawiedzam i które miałem okazję zobaczyć z bliska, często różnią się od tego, co możemy zobaczyć w produkcjach z Hollywood.

Reklama

Rozczarowują?

Niektóre niestety tak. Przykładem może być lokacja słynnej sceny z Foresta Gumpa, w której główny bohater siedzi na ławce z bombonierką w ręku i wygłasza kwestię, że życie jest jak pudełko czekoladek. Jest to miejsce pielgrzymek fanów kina, które rozczarowuje, bowiem niczego tam nie ma. Tylko betonowy cokół, na którym stała ławeczka postawiona do celów produkcji, którą później zabrano do muzeum filmowych rekwizytów. Teraz, jeśli ktoś chce mieć tam zdjęcie jak z filmu, to musi sobie przynieść własną ławeczkę. Są więc tacy, którzy zabierają ławkę z sąsiedniego parku, stawiają na tym cokole i dopiero wtedy robią fotkę.

Reklama

A zdarza się, że jest inaczej? Są miejsca, które wyglądają dokładnie tak, jak na ekranie?

O, tak - przykładem jest choćby knajpa "Whistler Cafe", gdzie rozgrywało się sporo scen filmu "Smażone zielone pomidory". To miejsce istnieje do dziś i jest jedynym sensem istnienia mikroskopijnego miasteczka Juliette w Georgii, składającego się z dosłownie paru domów, których mieszkańcy pracują w owej kawiarni. Notabene, tytułowe pomidory są pyszne, warto zatrzymać się tam na lunch, przejeżdżając w okolicy. Inny miejscem, które mnie nie rozczarowało, było South Beach w Miami, czyli plaża spełniająca obietnicę zawartą w filmie „Słoneczny patrol” albo serialu „Miami Vice”. Piękna, szeroka, ze złocistym piaskiem, nawiedzana przez ludzi owładniętych obsesją fitnessu. Kult ciała jest tam bardzo widoczny, na samej plaży jest kilka outdoorowych siłowni, gdzie od wczesnego rana do późnej nocy można spotkać ćwiczących ludzi. Ujęło mnie to, że nawet przy 42 stopniowym upale byli tam goście, którzy w pełnym słońcu wykonywali ćwiczenia, po których ja umieram w klimatyzowanej sali. To miejsce ma jednak także drugie oblicze.

Mniej filmowe?

Reklama

Wzdłuż ulicy Ocean Drive, przy której rozciąga się wspomniana plaża, non stop tętni najbardziej głośna, prymitywna i wulgarna impreza, jaką można sobie wyobrazić. Panie, które więcej odsłaniają, niż zasłaniają, panowie jeżdżący drogimi samochodami na chromowanych felgach, handlarze narkotyków bawiący się w kotka i myszkę z policją i zachwyceni tym jarmarkiem turyści, skubani na każdym kroku przez nieuczciwe restauracje. Miałem tam poczucie, że trafiłem do drugoligowego kurortu nad polskim morzem w latach 90., któremu ktoś zaaplikował turbodoładowanie. Nie było tam nic z romantycznego wizerunku Miami o zachodzie słońca.

Mówi się, że interior to zupełnie inne Stany niż te z miast wybrzeża, takich jak Nowy Jork czy Los Angeles. Zaobserwowałeś te różnice?

Stany Zjednoczone są bardzo różne w obrębie relatywnie niewielkich odległości. Wystarczy przejechać 200-300 mil żeby spotkać się z zupełnie inną mentalnością i zupełnie innymi obyczajami. Na przykład spotkany w Miami głośny, rozbawiony tłum ludzi, różnej narodowości i o różnym kolorze skóry nagle zanika, kiedy udasz się kawałek na północ i trafisz do St. Augustin, czyli najstarszego miasta w USA. To tylko 3 godziny drogi, ale z tej różnokulturowej społeczności trafiasz do białej, postkolonialnej, nobliwej, zakochanej w swoim południowym dziedzictwie Ameryki, która śpi ze strzelbą pod poduszką. Gdzie ludzie mają bardziej arystokratyczne maniery i rysy twarzy, a przybyszom ukazują chłodną uprzejmość. Cenią sobie swoją tradycję i spuściznę, ale też często wypowiadają się z trudną dla mnie do przyjęcia wzgardą o Meksykanach oraz innych ciemnoskórych imigrantach, pośród których jeszcze chwilę wcześniej pląsałem na Ocean Drive. Nazywają ich wręcz „rakiem Ameryki” i dziś nawet specjalnie się z taką postawą nie kryją.

Jest większe przyzwolenie na niechęć wobec imigrantów?

Zdecydowanie. Podczas tej podróży spotkałem się z dużo większą ksenofobią, niż kiedykolwiek wcześniej, a do Ameryki jeżdżę od kilkunastu lat. Trumpowski duch i promowany przez niego izolacjonizm są coraz bardziej widoczne. W taksówce, czy w sklepie ludzie zaczynają narzekać, a od narzekania przechodzą płynnie do stwierdzenia, że wszystkiemu winni są imigranci.

Kolejny dowód na to, że przyzwolenie ze strony władzy na nietolerancję bardzo szybko znajduje odbicie w społecznych nastrojach

Niestety tak. Odczułem to nawet na własnej skórze.

Nie chcieli cię wpuścić?

Zostaliśmy razem z bratem zatrzymani przez służby celne z podejrzeniem, że jedziemy do pracy na czarno. Przesłuchiwano nas przez dwie godziny w zamkniętym pomieszczeniu jak przestępców, było to dość stresujące. Pozwalano sobie nawet na chamskie uwagi pod naszym adresem w rodzaju "coś słabo wam idzie mówienie po angielsku, może powinniśmy do was zacząć mówić po hiszpańsku" - w domyśle chciano z nas "zrobić" Meksykanów, którzy jadą do wujka Trumpa zarabiać lewe dolary. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z podobną sytuacją na granicy. Byliśmy o włos od tego, żeby zawrócono nas do kraju. Wyratowała nas celniczka o polsko brzmiącym nazwisku.

Co wzbudziło podejrzliwość służb?

Zaniepokoiła ich ilość sprzętu, którą wwoziliśmy do Stanów, bo mieliśmy duży aparat fotograficzny, kamerę i kilka go-pro. Strażnik który nas przesłuchiwał, kazał nam przysięgać na Biblię, że nie jedziemy zatrudnić się na czarno w tamtejszej telewizji. Było to kompletnie surrealistyczne. Niestety, po raz kolejny potwierdza się prawda, że ryba psuje się od głowy. Jaki prezydent, takie jego służby.

Jakie nastawienia wobec Trumpa zaobserwowałeś?

Amerykanie są bardzo spolaryzowani i pod tym względem Stany przypominają obecną Polskę. Sympatie polityczne zmieniły się w wyznanie. Trump i Kaczyński to już nie są politycy, tylko kapłani własnej religii, mający własnych wyznawców, którzy wielbią ich niezależnie od okoliczności. Trump robi rzeczy skandaliczne, część z nich do naszej polskiej świadomości nawet nie dociera, a mimo to jego elektorat wcale nie topnieje, wręcz przeciwnie, umacnia się. Jego zwolennicy potrafią każdą z gaf, które w normalnych okolicznościach kończyłyby karierę zwykłego polityka, wytłumaczyć sobie i zracjonalizować. W każdej krytyce węszą spisek czerwonej pajęczyny albo agentów obcych wywiadów, co jako żywo przypomina mi nasz rodzimy klimat polityczny

Są jednak Amerykanie, którzy Trumpa nie popierają.

Tak, spotkaliśmy ludzi ze wstydem mówiących o prezydencie i już na wstępie przepraszających, że jesteśmy w Ameryce rządzonej przez kogoś takiego. Nigdy wcześniej - mimo, że przeżyłem za czasów swoich wycieczek do Ameryki już trzech prezydentów - nie czułem takiej atmosfery. Co gorsza, zwłaszcza na południu Stanów zaczynają odżywać prymitywne, nacjonalistyczno - ksenofobiczne sentymenty, które przez lata nie były manifestowane. Dziś na wielu samochodach można znaleźć flagę konfederacji, kojarzącej się z niewolnictwem, Ku Klux Klanem i tym, co w historii Ameryki mało chwalebne. Przez lata wywieszanie czegoś takiego było obciachem, a dziś w wielu miejscach ta flaga powiewa z dumą. Inna rzecz, która też się rzuca w oczy, to dwojaki sposób przedstawiania historii.

Co masz na myśli?

Mieliśmy okazję pojeździć po plantacjach trzciny cukrowej ciągnących się wzdłuż Missisipi. Wiele z tych miejsc, gdzie kiedyś kwitło niewolnictwo, a dobrobyt był budowany pracą ludzi porwanych z Afryki, zostało zamienionych w resorty wypoczynkowe. W miejscach, gdzie znajdowały się kwatery niewolników, stoją teraz luksusowe domki oferujące turystom nocleg. Kiedy się tam zatrzymałem, miałem poczucie, jakbym pojechał do Oświęcimia i spędzał noc w hotelu urządzonym w barakach. To miejsce zostało skażone krzywdą i śmiercią. Budowanie tam miejsc służących relaksowi i rozrywce, to gwałt na historii.

Chcesz powiedzieć, że jest tam hotel, w którym nie ma nawet wzmianki o niewolnictwie?

Niestety tak. Kiedy poszliśmy na wycieczkę po głównym domu, w którym mieszkali właściciele plantacji, czyli biała rodzina, pani przewodniczka, ubrana w strój z epoki chętnie opowiadała o panujących tam zwyczajach, ale o tym, kto to wszystko utrzymywał nie powiedziała ani słowa. Dopiero zaczepiona przeze mnie, z wyraźnym dyskomfortem wspomniała, że tam na dole, w piwnicy było miejsce, gdzie niewolnicy mieli swoje kwatery. Kiedy tam poszliśmy, kontrast pomiędzy tym, co zobaczyliśmy przed chwilą na górze był olbrzymi. W tych piwnicach toczyło się równoległe życie, o którym w oficjalnej narracji nie wspomina się w ogóle. Zakłamuje się historię i pokazuje turystom tradycję widzianą przez pryzmat białej potęgi, białego człowieka i jego sukcesów.

Wspomniałeś, że podejście do tego tematu jest dwojakie. Spotkaliście się z inną narracją?

Wystarczyło, że trafiliśmy do innej plantacji, prowadzonej przez ciemnoskórych właścicieli, położonej kilka mil dalej. Tam historia przekręcana jest w drugą stronę - nie ma ani słowa o białych ludziach, którzy to miejsce współtworzyli. Pokazuje się wyłącznie, jak wyglądało życie niewolników. Obie wersje są przekłamane, pozbawione wyważonych proporcji opowiadania o skomplikowanych sprawach. Ale to pokazuje, jak spolaryzowane jest dziś amerykańskie społeczeństwo, również w kwestii podejścia do swojej historii.

Mają problem z rozliczeniem się z ciemnymi kartami swojej historii?

Ten problem jest bardzo podobny w każdym kraju, który boryka się z trudami przeszłości. Niełatwo jest uznać odpowiedzialność za grzechy poprzednich pokoleń, często do głosu dochodzi narracja: "No, dobra ale to nie my osobiście mordowaliśmy, więc ile jeszcze możemy przepraszać za naszych dziadków?". To jest problem choćby młodych Niemców, Amerykanów ale i Polaków, którzy woleliby nie słyszeć o Jedwabnem albo Kielcach, bo po pierwsze za to odpowiadają jacyś bliżej nieokreśleni "oni", a po drugie takie plamy na obrusie narodowej chwały podkopują nasze dobre samopoczucie. Amerykanie też pewnie najchętniej zakopaliby głęboko całkiem jeszcze świeżą historię niewolnictwa i rasizmu, tyle że ciemnoskóra społeczność w USA na to nie pozwoli, bo wiele spraw z tym związanych wciąż pozostaje nierozliczonych.

A z historią Indian Amerykanie się uporali?

W ich mniemaniu tak. Bo przecież dali Indianom ziemię, autonomię, przywileje w postaci monopolu na prowadzenie kasyn i tak dalej. Ale jak dla mnie to smutny przykład pozornego załatwienia sprawy. Bo Indianie pozostawieni sami sobie, pozamykani w rezerwatach, łatwo się degenerują. Tam jest najwyższy odsetek alkoholików i narkomanów oraz ludzi żyjących wyłącznie z rządowych zasiłków.

Jaki jest dziś ten słynny amerykański patriotyzm?

Nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. Bo patriotyzm ma tam tam samo różne oblicza, jak u nas. Jest ten jarmarczny, ludyczny, naskórkowy, polegający na głośnym wznoszeniu patetycznych haseł i wymachiwaniu transparentami, za którymi nie kryje się żadna głębsza refleksja ani autentyczne przeżycie. Ale są też postawy w praktyce pielęgnujące piękne amerykańskie wartości, takie jak przedsiębiorczość, odwaga, gościnność, otwartość na innych.

Zdarzyło ci się odwiedzić Jackowo, czyli słynną chicagowską dzielnicę zamieszkaną przez Polonię. Czy życie Polaków w Stanach się zmieniło?

Wielu Polaków się dorobiło i wyprowadziło stamtąd na dostatnie przedmieścia, nie mają dziś nic wspólnego ze stereotypem znanym z polish jokes. Założyli dobrze prosperujące biznesy, udało im się wyjść z jackowego getta i wtopić w amerykańskie społeczeństwo. Z drugiej strony, ci którzy tam z różnych powodów zostali, często reprezentują mentalność oblężonej twierdzy. Żyją nieprawdziwą wizją Polski, będącą raczej emanacją tego, co słychać na antenie Radia Maryja, niż tego, co rzeczywiście słychać na polskich ulicach.

Jackowo nie przyjęło cię z otwartymi ramionami?

Zdarzało się, że jako "twarz TVNu" byłem przepędzany. Może ze dwie osoby chciały ze mną pogadać, z czego jedna przed kamerą, a druga powiedziała, że nic do nas nie ma, ale dla TVNu nie wystąpi, bo będzie to przez lokalną społeczność źle widziane. Pani fryzjerka zaś, do której grzecznie zapukaliśmy pytając, czy zgodzi się na rozmowę, pogoniła nas w niecenzuralnych słowach. To było przykre, bo jechałem tam z przekonaniem, że jako rodacy na obczyźnie padniemy sobie w ramiona i pogadamy, jak im się żyje, tymczasem prawie dostałem miotłą po głowie.

Co jest powodem takiej mentalności?

Trudno powiedzieć, mogę tylko spekulować, że liberalna strona polskiej polityki ma tam bardzo słabą reprezentację, nie zabiega o swoją prawdę. Zostawiła pole mediom i działaczom z prawej strony i to z tej najbardziej wsteczniackiej, ksenofobicznej frakcji, którzy sformatowali mózgi części Polonii.

A może problemem jest to, że niektórzy Polacy się tam nie asymilują?

To pewnie też jeden z powodów. Nieustająco mnie zaskakuje, że mieszkając w Ameryce od kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat, można wciąż nie mówić dobrze po angielsku. Spotkałem w Ameryce Polaków, którzy prawie nie komunikują się z nikim, poza rodakami. To poniekąd również odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat takie, a nie inne media robią karierę wśród pewnych środowisk Polonii. Skoro promują wsobność oraz izolacjonizm jako cnotę i sposób na życie, to padają tam na bardzo podatny grunt. Ale chcę zaznaczyć, że zdecydowana większość Polaków, jaką znam w USA, to normalni, trzeźwo myślący, otwarci ludzie, o których możemy myśleć z dumą.

Zdarzały ci się podczas tej podróży jakieś niebezpieczne sytuacje?

Parę razy byliśmy w sytuacji, gdzie ktoś sięgał po broń zanim jeszcze spytał „czego tu szukacie?”. Podczas ostatniej wyprawy chcieliśmy poćwiczyć latanie dronem nad pustym, jak nam się wydawało, polem. Okazało się, że pole nie jest niczyje i w kilka minut pojawił się właściciel ze swoimi synami, którzy niczym komandosi otoczyli nas i przywitali pytaniem, czy mają już strzelać, czy też mamy coś na swoją obronę. Tam nie ma żartów z takimi historiami, trzeba uważać, gdzie się wchodzi, bo to może się źle skończyć.

Co sądzisz o miłości Amerykanów do broni?

Broń i koń, w dzisiejszych czasach rozumiany jako samochód, to dla Amerykanów atrybuty wolności, czegoś, na czym wybudowali swoją narodową tożsamość. Wszelkie próby odebrania im dostępu do broni są traktowane jako zamach na ich osobiste swobody. W Europie trudno nam to pojąć, bo pod tym względem wychowujemy się w innej kulturze. Widzimy też trochę wykrzywiony obraz sytuacji. Nie chodzi o to, że Amerykanie masowo uwielbiają z tej broni przez cały czas strzelać i koniecznie zabijać zające, jelenie albo innych ludzi. To jest stereotyp, podsycany przez medialne relacje z kolejnych, krwawych masakr w publicznych miejscach. Bardzo często osoby, z którymi rozmawiałem na temat broni, były rozsądnymi, wyważonymi ludźmi, którzy prawie nigdy nie wyjmują strzelby z szafy pancernej. Ja nie jestem zwolennikiem powszechnego dostępu do broni ale staram się amerykańskiej mentalności w tym względzie nie oceniać, tylko ją zrozumieć. Podchodzę do tej tradycji z szacunkiem, nawet jeśli się z nią nie zgadzam.

Samochodowa wyprawa po Stanach Zjednoczonych, jaką pokazujesz w programie "Niezwykłe Stany Prokopa" to marzenie wielu osób. Jak najlepiej przygotować się do takiej podróży?

Trzeba polować na promocje lotnicze, bo bilety do Stanów bywają w bardzo sensownych cenach. Samochód na miejscu można wypożyczyć, albo kupić i później sprzedać. Sensowne auto w wypożyczalni będzie kosztowało jakieś 5-8 tys. złotych na dwa tygodnie. Ważne też, żeby za dużo nie planować. Ameryka daje ogromne możliwości spontanicznych wycieczek, a przywiązywanie się do planu, czy sztywne bukowanie hoteli powoduje, że wiele rzeczy, które wydarzają się na miejscu spontanicznie, można nie doświadczyć.

Kolejne odcinki 2. sezonu "Niezwykłych Stanów Prokopa" można oglądać w każdą niedzielę o godzinie 17.20 w Travel Chanel.