Historia stara jak świat. Zaczynają chodzić na randki, zakochują się. On się oświadcza, ona przyjmuje oświadczyny. Informują o tym cały świat. Premier składa im gratulacje. CNN robi z nimi wywiad. "The Times" poświęca im 13 stron.
To dopiero początek. Potem są cykle artykułów w "The Sun", "Daily Mail", "Daily Mirror". Dyskusje w telewizjach, audycje radiowe, relacje na żywo, filmy dokumentalne. To wszystko ma tworzyć poczucie uczestnictwa w narodowym rytuale, rozbudzać solidarność. Anglicy wyrażają ją podczas trwania uroczystości, spotkań ze znajomymi przed telewizorami, w domach, w pubach, przed ogromnymi ekranami na głównych placach miast.
Gdyby nie relacje z życia rodziny królewskiej, tabloid "The Sun" mógłby przestać istnieć, bo w każdym numerze poświęca takim artykułom co najmniej kilka stron. Ostatnimi powodami do wspólnego przeżywania były śmierć księżnej Diany w sierpniu 1997 roku, a potem Królowej Matki w marcu 2002, ale Wielka Brytania ma długą tradycję zachęcania przy takich okazjach do budowania wspólnoty. Teraz Brytyjczycy będą się jednoczyć podczas ślubu.
Kate Middleton nazywają "commoner". To określenie dla każdego, kto nie należy do stanu szlacheckiego. Co prawda plebejskie matki nie opowiadają już córkom bajek o księciu, koniu, karecie, pierścionku, pałacowych wygodach, ale pewne rzeczy są wieczne – takie jak tęsknota za piękną dziewczyną, najlepiej zwyczajną, z sąsiedztwa, lub za księciem, który straci dla niej głowę. Albo wyobrażenie o bajecznym ślubie i zapewnienie, że będą żyli długo i szczęśliwie.
Anglia na wieść o zaręczynach oszalała, bo czekała na nie od kilku lat. Zaraz jednak znaleźli się ludzie, którzy popsują każdą zabawę. "Ile to będzie kosztowało podatnika"? pytają. Królowa co prawda już obiecała obcięcie wydatków o 14 procent w latach 2012 – 2013, to jednak nie wszystkich zadowoli. Przeciwnicy monarchii twierdzą, że przy okazji ślubu "Pałac chce wydoić podatników i za ich pieniądze zrobić sobie znakomity PR. Niech rodzina Windsorów sama buli za swoje imprezy". Z drugiej strony fakt istnienia rodziny królewskiej i pałacu Buckingham ściąga do Anglii rzesze turystów, na czym wielka Brytania zarabia rocznie 500 milionów funtów. W roku ślubu będzie to nawet 100 milionów funtów więcej. Anglicy wiedzą, że dla dużej części świata są jak serial kostiumowy i nie zanosi się, żeby chcieli z tego rezygnować. Przede wszystkim jednak nie chcą rezygnować z własnej przyjemności, jaką jest śledzenie losów rodziny królewskiej.
28-letni pretendent do tronu poznał Kopciuszka na szkockiej uczelni St. Andrews, gdzie dzieci szlachetnie urodzonych mieszają się z "commonerami". Matka Kate jest właścicielką firmy Party Pieces, zajmującej się sprzedażą gadżetów na imprezy, takich jak talerzyki, sztućce, czapeczki urodzinowe, baloniki. To pozwoliło rodzinie na dostatnie życie, prywatne szkoły i alpejskie ferie, ale nie zmienia faktu, że Kate nie ma w żyłach nawet kropli błękitnej krwi. Jak donosi angielska prasa, ostatni raz podobna sytuacja miała miejsce w 1660 roku, kiedy to książę Yorku, późniejszy król James II, poślubił niejaką Anne Hyde, również dziewczę z plebsu.
Są sceptycy wątpiący, czy Kate wie, w co się pakuje. Martin Amis – przy okazji szaleństwa, jakie ogarnęło kraj, mówi, że "wolałby nie być Anglikiem", że kraj chyli się ku moralnemu upadkowi, rodzina królewska to ograniczone mieszczuchy bez aspiracji, a on w związku z tym wyprowadza się na dobre do USA. Ale kto by tam słuchał pisarza, gdy większość kraju żyje suknią ślubną, karocą, kwiatami, tortami weselnymi?
Brytyjczycy oszaleli, ale żeby być świadkami tego historycznego wydarzenia, przybędą też ci, którym Wielka Brytania wydaje się atrakcyjnym skansenem, gdzie dziwaczni ludzie z dziwacznym akcentem dygają przed królową. Ma przyjechać około miliona turystów. Czy Zjednoczone Królestwo mogło sobie wyobrazić lepszą reklamę? Czekamy na to wydarzenie, bowiem od czasu do czasu po prostu należy się publiczności jakiś bajkowy ślub. Tym bardziej że po ślubie szybko zacznie się proza życia, która, jak wiadomo, nie oszczędza nikogo: ani plebsu, ani książąt.