Śmiało możemy mówić o fenomenie "Glee", bo to już więcej niż popularny serial. W końcu Michelle Obama nie zaprasza obsady wszystkich telewizyjnych produkcji na święta do Białego Domu. A wesoła trupa "Glee" uświetniła zeszłoroczną Wielkanoc u prezydenckiej pary. Album z piosenkami w ich wykonaniu sprzedał się do tej pory w 9 milionach egzemplarzy, zaś występy na żywo cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem widzów. Podobnie jak sam serial, którego drugi sezon w Stanach właśnie dobiega końca. Trzeci wystartuje jeszcze w tym roku, zapewne jesienią.
Wydawałoby się, że szkolny chór to synonim nudy i obciachu. Jednak przy odrobinie talentu nawet z najmniej obiecującego pomysłu można wycisnąć Złoty Glob – "Glee' w tym roku zgarnęło aż trzy prestiżowe statuetki, w tym dla najlepszej telewizyjnej komedii. I cztery nagrody Emmy. Czym serial o grupie rozśpiewanych nastolatków z przeciętnej szkoły średniej w Ohio tak ujął widzów i krytyków?
Po pierwsze bohaterowie. W przeciwieństwie do bazującego na dość podobnym musicalowym pomyśle disnejowskiego "High School Musical" bohaterowie "Glee" nie są jakimiś upudrowanymi kukłami, tylko nastolatkami z krwi i kości – borykają się z odrzuceniem, własną seksualnością albo kalectwem. Także dorośli poza wyśpiewywaniem kolejnych hitów wiodą całkiem normalne – czyli skomplikowane – życie. Jak założyciel szkolnego chóru New Directions Will Schuester (Matthew Morrison), który boryka się z małżeńskimi kłopotami, tłumionym uczuciem do koleżanki z pracy Emmy (Jayma Mays) oraz zatruwającą mu życie i wiecznie spiskującą trenerką cheerleaderek Sue Sylvester (Jane Lynch – uhonorowana za swoją rolę Złotym Globem).
Po drugie taniec i muzyka. Grupa świetnie dobranych, zharmonizowanych, a przy tym różnorodnych głosów, którą tworzą członkowie "Glee", śpiewa wszystko. Do tego tańczy i gra w sposób niewywołujący irytacji – bo to przede wszystkim zdolni aktorzy, nie tylko wokaliści.
Reklama



Jednak kluczem do serca widzów jest z całą pewnością przemyślana selekcja piosenek, które zawsze w inteligentny sposób wpisane są w przebieg akcji. Usłyszymy tu zarówno klasykę rocka, jak "You Can’t Always Get What You Want" Stonesów, broadwayowskie przeboje w rodzaju "Defying Gravity" z musicalu "Wicked" aż po najnowsze hity z repertuaru Lady GaGi. Wszystko w dynamicznych aranżacjach, z dobrą choreografią i w służbie psychologicznej wiarygodności – każda piosenka pozwala lepiej i głębiej poznać bohaterów. Po każdej lubimy ich trochę bardziej.
Po trzecie humor i wzruszenie. Piosenki są tu idealnymi nośnikami emocji. Kiedy dwie dziewczyny: gorącokrwista latynoska Santana (Naya Rivera) i temperamentna czarnoskóra Mercedes (Amber Riley) rywalizują o chłopaka, to śpiewają oczywiście "The Boy Is Mine" z repertuaru Brandy i Moniki. Ma to w sobie spory ładunek ocierającego się o pastisz humoru. Ale już kiedy otwarcie homoseksulany bohater Kurt (nagrodzony Złotym Globem Chris Colfer), pragnąc wstąpić do szkolnej drużyny piłkarskiej, w ramach rozgrzewki wykonuje choreografię z "Single Ladies" Beyonce – wykraczamy poza krąg oczywistych skojarzeń i odniesień. Bolesna transgresja bohatera znajduje swoje dopełnienie w popowym przeboju. A kiedy niepełnosprawny Artie (Kevin McHale) tańczy na wózku do "Dancing with Myself" Nouvelle Vague, bo marzy o tym, by tańczyć naprawdę, to doprawdy trudno oprzeć się wzruszeniu.
Tak właśnie działa "Glee" – postmodernistyczny musical, wedle słów jego twórcy Ryana Murphy’ego. I działa dobrze.
GLEE | USA 2009 | Fox | piątek, godz. 21.00