Polski tytuł, choć jakoś nadzwyczajnie lotną słowną gierką nie jest, o dość nieskomplikowanej fabule mówi właściwie wszystko. Ot, klasyczna samcza wyprawa czterech spragnionych męskich rozrywek kolegów do mitycznego Vegas kończy się najpierw ostrą banią, a potem odbija się gigantycznym kacem. Cała impreza po amerykańsku odbywa się pod hasłem wieczoru kawalerskiego, co w Stanach jest uświęconą świecką tradycją. Rozochoceni panowie idą w tango, a rankiem odkrywają, że bohater wieczoru podczas ostatniej kawalerskiej nocy gdzieś się zawieruszył, hotelowy pokój wygląda jak po bombardowaniu, w łazience siedzi tygrys, a zamiast pożyczonego mercedesa na parkingu stoi radiowóz.
To na początek. Z czasem okazuje się, że kac po imprezie jest jeszcze większy, a żaden z nich nic nie pamięta. Ruszają więc po własnych śladach, chcąc jakoś zrekonstruować nocne wydarzenia, odnaleźć zaginionego i dostarczyć stęsknionej narzeczonej. Po drodze zaś pakują się w coraz większe tarapaty.
I choć pomysł wydaje się dość prymitywny i cokolwiek mało oryginalny, Todd Philips ("Niezaliczona", "Starsky i Hutch") wycisnął zeń, ile się dało. Jaja są. Po męsku niesmaczne, nieszukające listków figowych do zasłonięcia wstydliwych miejsc i nieoglądające się na zasady poprawności. Dowcipy bywają grube, ale po pierwsze nie przekraczają granic dobrego smaku, a po drugie wkomponowane zostały w łamiącą linearność narrację na tyle inteligentnie, że lawina następstw pijackiej nocy do końca potrafi zaskoczyć. Tym bardziej że pojawia się w całej zabawie jeszcze kryminalny MacGuffin, chytrze odciągający uwagę od słabszych albo przesadnie odważnych momentów.



Reklama
Gdy w ruch idą policyjne paralizatory w rękach dzieci i robi się odrobinę zbyt niesmacznie, zawsze można wyciągnąć z samochodowego bagażnika gołego Chińczyka albo znienacka posadzić przy pianinie Mike’a Tysona we własnej osobie i kazać mu śpiewać przeboje Phila Collinsa. Owszem, ryzykowne, balansujące na delikatnej granicy przesady żarty Philipsa bywają chybione i przekombinowane, częściej jednak trafiają celnie w sam środek kultury męskiej rozrywki. To kpiąc, to wyszydzając, to kiwając głową z solidarną wyrozumiałością.
Nie byłoby pewnie aż tak zabawnie, gdyby nie naprawdę zgrabnie dobrany zestaw męskich typów. Mamy tu szanowanego dentystę (Ed Helms) pod pantoflem zołzowatej narzeczonej, obarczonego rodziną wiecznego chłopca tęskniącego za kawalerską swobodą (Bradley Cooper), modelowego narzeczonego ze skłonnością do wyskoków (Justin Bartha), a na dokładkę średnio rozgarniętego miśka z ekstrawaganckimi pomysłami (Zach Galifianakis). Galeryjka tyleż malownicza, co świetnie się dopełniająca i prowokująca co chwila niewymuszenie śmieszne qui pro quo.
Ci, których Philipsowi uda się rozbawić, niech zostaną do samiuśkiego końca i obejrzą końcowe napisy na tle całkiem pikantnych zdjęć z niefortunnej kawalerskiej eskapady. Z jednej strony pozwalają te fotki wypełnić nieuzupełnione z rozmysłem albo przez nieuwagę dziury w pamięci bohaterów, z drugiej przygotowują grunt pod kontynuację, do której zdjęcia już trwają. Wystąpi w niej sam Bill Clinton. Może z cygarem?
KAC VEGAS | reżyseria: Todd Phillips | HBO | niedziela, godz. 20.10