Słynnej praskiej uczelni filmowej FAMU – dokładniej rzecz biorąc, jest to Wydział Filmu i Telewizji Akademii Muzycznej w Pradze – zawdzięczamy przede wszystkim genialne pokolenie reżyserów czeskiej nowej fali lat 60. Mowa między innymi o Jiřím Menzlu, Milošu Formanie, Věrze Chytilovej, Jaroslavie Papoušku czy Ivanie Passerze. Tak się jakoś składa, że filmowcy – niczym majowe komary – lubią występować stadnie. Na FAMU ów fenomen zdarzył się raz jeszcze, na przełomie lat 80. i 90. To wówczas mury tej uczelni opuścili (jako absolwenci, ma się rozumieć) tacy twórcy, jak: laureat Oscara Jan Svěrák, Petr Zelenka, David Ondřícek, Filip Renč czy Jan Hřebejk – ludzie, którzy przyczynili się do odrodzenia czeskiego kina po latach zastoju w ostatnich dekadach realnego socjalizmu.
Spośród tych artystów Jan Hřebejk (ur. 1967) zdecydowanie wyróżnia się pracowitością. Od momentu debiutu ("Bigbeatowe lato" z 1993 roku – to, nawiasem mówiąc, musical!) nakręcił bowiem aż dwanaście pełnometrażowych filmów, trzynasty zaś ("Nevinnost") zapowiedziany jest na przyszły rok. Kino Hřebejka (w większości przypadków tworzone w spółce autorskiej ze scenarzystą Petrem Jarchovským) ma przynajmniej dwie charakterystyczne cechy.
Po pierwsze, społeczne zaangażowanie – reżyser "Piękności w opałach" nigdy nie robi filmów czysto obyczajowych, ma za to ambicje, by komentować zastaną rzeczywistość czy sięgać do tematów rozliczeniowych. Holocaust ("Musimy sobie pomagać"), sowiecka inwazja 1968 roku ("Pod jednym dachem"), konformizm czasów Husakovskiej stabilizacji ("Pupendo"), współpraca z komunistyczną służbą bezpieczeństwa ("Czeski błąd") – z wszystkimi tymi niełatwymi kwestiami mierzył się Hřebejk. Z powodzeniem. Ale po czesku, zdecydowanie bez zadęcia, za to z czułością. – Gdybyśmy po 1989 roku chcieli powywieszać wszystkich komunistów na latarniach, musielibyśmy zacząć od własnego wujaszka. Ostatecznie w każdej rodzinie znalazłby się bolszewik, który jednocześnie był dla kogoś dobrym tatusiem – mówił w wywiadzie.
Czescy znajomi skarżyli się Mariuszowi Szczygłowi – o czym pisze on w swojej najnowszej książce "Zrób sobie raj" – że w ojczyźnie Szwejka konsumenci kultury szukają w teatrze i kinie głównie śmiechu. Tragedię da się sprzedać jedynie wówczas, gdy nazwie się ją tragikomedią. W tym sensie Jan Hřebejk jest dla czeskiej publiczności reżyserem idealnym: drugą cechą jego dorobku jest szczególne, dość gorzkie połączenie humoru ze smutkiem. Z przewagą humoru, wszelako. – Ludzie pozbawieni poczucia humoru mieli po prostu pecha, że nikt ich nie nauczył się śmiać. Kto jako dziecko nie zaznał śmiechu w rodzinie, nie odnajdzie go już nigdy – twierdzi Hřebejk i wspomina: – Moimi nauczycielkami ironii były obie starsze siostry. Duży wpływ miał na mnie też ojciec, który mimo dość ciężkiego życia umiał zachować do wszystkiego stosowny dystans.
"Do Czech razy sztuka" to wyjątkowa pozycja w filmografii reżysera. Oto bowiem dla tego projektu Hřebejk rozstał się na chwilę ze swoim stałym scenarzystą, by nad scenariuszem pracować z celebrytą czeskiej literary Michalem Vieweghiem; film jest adaptacją opowiadań tego ostatniego. Kooperacja się powiodła. "Do Czech razy sztuka" stanowi przykład na to, że można z powodzeniem nakręcić niestereotypową komedię antyromantyczną.
Oto mamy Oskara, 40-letniego telewizyjnego prezentera pogody, który popada w kryzys wieku średniego. Zaczyna go drażnić wielki nos własnej żony, wdaje się w żałosny romans z opiekunką do dzieci, wreszcie – wylatuje z domu na bruk. Ale to nie koniec katastrof w jego życiu. Rzecz w tym jednak, że ani Viewegh ani Hřebejk nie biorą się do oceniania tego postępowania. Wręcz przeciwnie – w serii przekomicznych epizodów opowiadają się za wolnością moralnych wyborów, również tych złych i nietrafionych. Choćby po to, by odetchnąć od jednostajnej głupoty polskich produkcji komediowych, warto obejrzeć ten niebanalny film.
DO CZECH RAZY SZTUKA | Czechy 2008 | reżyseria: Jan Hrebejk | HBO | niedziela, godz 22.05