W życiu bym nie pomysłał, że Piotr Szczerski, kiedyś podpora krakowskiego Teatru 38, a z czasów kieleckich kojarzony z Beckettem, Pinterem, Hłaską i ubiegłorocznym jubieluszowymi obściskiwaniem się z posłem Gosiewskim, zrobi kobiecą sztukę. I przy okazji zadrze z lokalnymi władzami, które obrażone oświadczą, że nie dopłacą dzieciom w wieku szkolnym do biletu, gdyby te ewentualnie chciały odwiedzić Teatr eromskiego. Władzom nie ma się co dziwić, w końcu tytuł debiutanckiego dramatu Marii Wojtyszko "Macica" brzmi, obok "Monologów waginy" Eve Ensler, najbardziej drastycznie na polskich scenach.

Gratulując juniorce Wojtyszko nazewniczej odwagi, zacząłem się z rozpędu zastanawiać, czy genu niepokorności nie odziedziczyła. Bo w tym kontekście tytuł sztandarowej pozycji jej taty Macieja - "Bromba i inni”, nabiera również perwersyjnej wymowy.

Po obejrzeniu spektaklu przestałem się dziwić Szczerskiemu, bo "Macica" do dramat rozbrajająco dwuznaczny. Komizm opisuje tu problem społeczny, menstruacja kłóci się z UB. Bohaterką jest luzacka młoda nauczycielka Wiktoria, dziecko epoki "Solidarności", wnuczka powstańca warszawskiego, a może niemieckich pacyfikatorów. Przypadkowo zaszła w ciążę i teraz gada ze swoją macicą. Macica pojawia się zresztą na scenie, jakby powiedział Swetoniusz in personam, ale jakaś taka niepodobna.

Wojtyszko z pozoru podejmuje te same zagadnienia, co inne przedstawicielki fali piszących dziewczyn: Magdalena Fertacz ("Absynt"), Dana Łukasińska "Agata szuka pracy"). Jednak jej kobiece światy - wchodzenie w dorosłość, uczenie się własnego ciała, wpasowywanie w społeczeństwo, powtarzanie tez feministycznych są trudne do zaszufladkowania. Bo talent Wojtyszko polega na umiejętności przekraczania klisz dramaturgicznych, zwracania ich przeciwko sobie. Na wyciskaniu, jak cytryny, banalnego doświadczenia generacyjnego i próbie relatywizacji moralnych aksjomatów. Autorka śmieje się z babskich mitów i rytuałów, ale przemyca także ton serio, którym jest lęk przed wszelką zmianą. I chęć prowokacji.

Są w przedstawieniu błyski fajnego teatru, ale tylko błyski - jak w scenie szkoły rodzenia z grupką przyszłych świergolących do swych brzuchów, jakby to były niemowlaki. Nie przekonuje mnie sceniczna wizja wewnętrznego świata bohaterki, w którym symbole i personifikacje mieszają się z duchami, wspomnieniami i realnymi postaciami. Pusta przestrzeń zapełnia się powoli gratami, mansjonami ciaży Wiktorii. Szafa w domu rodziców, łóżko, fotel ginekologiczny, orzeł i krzyż na ścianie. Ale po wykorzystaniu już nic wiecej nie znaczą, tylko zawadzają aktorom. W kieleckiej "Macicy” brakuje anarchistycznego humoru. Kłuje w oczy fatalny, wręcz amatorski montaż scen.

Męska część obsady zawodzi. Panie są dobre, chwilami bardzo dobre. Kapitalny epizod babci Wiktorii w wykonaniu Marii Wójcikowskiej, Katarzyna Gałasińska jako Ruda ma fajne buty i ładnie dialoguje z Wiktorią. Aneta Wirzinkiewicz w roli szczęśliwej posiadaczki macicy to kandytatka na kielecką Romę Gąsiorowską. Chrypi bardzo traumatycznie. Byłaby dobra w rolach witkacowskich, u Wedekinda i Strindberga, co daję dyrekcji pod rozwagę.

Szczerski kończy swoje przedstawienie tak, jakby od finału "Macicy” miałby się zacząć sequel o synu Wiktorii - Wiktorze, pod tytułem "Penis”. Dziecko, którego się nie chce, które zmieni cały świat, zakończy erę przedłużonego dziecięctwa, dorasta i nie wiadomo nawet, czy da się je lubić. Studiujący prawo chłopak chce być porządnym obywatelem, chce poznać fajną dziewczynę, wierzyć w Boga, mieć bogoojczyźniane korzenie. Ale mniejszości nie lubi, imigrantów chce przepędzić z głównych ulic miasta. Ta scena rodzi w głowie widza potworną wątpliwość. Więc warto było tyle przejść dla takiego bubka? Wojtyszko zastawia na nas pułapkę. Bo to pytanie, a zwłaszcza ewentualna odpowiedź jest bardzo nie fair. Jedyna pociecha w tym, że z takich pytań biorą się ważni autorzy.

"Macica"
Maria Wojtyszko
reż. Piotr Szczerski
Teatr im. Żeromskiego w Kielcach
Premiera: 24 marca

















Reklama