Jeśli serial ma trwać dłużej niż jeden-dwa sezony bohaterów musimy poznać bardzo dobrze, zżyć się z nimi, zaprosić ich do domów i serc. Tu Netflix miał zadanie bardzo ułatwione, bo trwająca ponad trzy dekady popularność literackiego pierwowzoru, a także globalny sukces polskiej gry dały rozpoznawalność, której wystarczyło nie popsuć, by mieć samograja.
Nie można było jednak zacząć tego inaczej. Ponieważ nasza relacja z bohaterami musi być złożona, wielopłaszczyznowa, Geralta, Yennefer, Ciri i Jaskra musimy rozumieć, czuć ich, znać uzasadnienie ich każdego kroku. Musimy znać też słowa klucze dla świata wykreowanego przez Andrzeja Sapkowskiego. Wiedzieć, czym jest dziecko-niespodzianka, czym jest iluzja, dlaczego ludzie wiedźminów nie cierpią i kochają zarazem. I na tym skupia się pierwsza seria. Czy to utrudnia wciągnięcie się w historię? Nie, wręcz przeciwnie.
Wiele osób zadaje sobie pytanie – na ile lat do przodu Netflix planuje swój związek z „Wiedźminem”? Patrząc na pierwszą serię, można śmiało stwierdzić, że dla serwisu będzie to okręt flagowy, z którym zamierza się związać na więcej niż dwa zapowiedziane sezony. Oczywiście ważny będzie odbiór nie tylko przez fanów w Polsce, uważnie będą obserwowane reakcje z całego świata. Ale po tym, co zobaczyliśmy, jesteśmy o niego raczej spokojni.
Do „Wiedźmina” warto podejść robiąc twardy reset wyobrażeniom. Czytając prozę Sapkowskiego, każdy z nas miał w głowie własne wyobrażenie na temat tego, jak wygląda wykreowany przezeń świat. A serialowi Netflixa warto dać szansę.
Po pierwsze dlatego, że jest bardzo blisko Sapkowskiego. Nie jest to „inspiracja” dziełem. To ekranizacja.
Ogromnym pozytywnym zaskoczeniem jest Henry Cavill. Już po pierwszym odcinku nie będziecie mieć w głowie innego wyobrażenia Wiedźmina. To człowiek, który urodził się po to, by być Geraltem. Twórcy serialu mówili, że chcieli by główny bohater w jeszcze większym stopniu był stoikiem, mniej mówił, za to miał twarz, która wyraża wszystko. Cavilla-Wiedźmina nie można nie kochać. Mówi, wygląda, patrzy – ma wszystkie cechy, które sprawią, że to będzie rola kultowa.
Dłużej będziemy musieli przekonywać się do Yennefer (Anya Chalotra) lub Ciri (Freya Allan), ale to przez – mimo wszystko – większą złożoność cech charakteru. Yennefer i Ciri poznajemy za młodu, a twórcy z jednej strony chcą byśmy im współczuli, a z drugiej, jak to u kochającego przewrotności Sapkowskiego, poznajemy ich gorsze cechy charakteru.
Bez grania pomiędzy rozbawieniem a irytacją nie byłoby Jaskra (Joey Batey). I to chyba największe zaskoczenie produkcji Netflixa. Jaskier miał mieć zdolność porywania pieśnią i – jak przekonacie się na koniec drugiego odcinka – robi w języku serialu doskonale.
Nie po to bierze się za producenta Tomasz Bagińskiego, by mieć słabe efekty specjalne, by wszystkie owoce „chorej” wyobraźni Sapkowskiego wyglądały tak, jak w pamiętnym polskim dziele. Jeśli naoglądaliśmy się „Stranger Things” czy „Gry o tron” tu poziom jakości w kreacji stworów jest co najmniej taki sam.
Tym co najbardziej ujmuje w „Wiedźminie” jest luz i spokój. Twórcy nigdzie się nie spieszą, mimo że – to nie będzie spoilerem – są tu i sceny batalistyczne i ważne rozgrywki pomiędzy losami bohaterów. To jest ten wyróżnik. Spokój daje też w pierwszym sezonie na to, co Netflix chce zapracować – przywiązanie do bohaterów, uzależnienie nas od sagi.
A to po pierwszej serii mamy zagwarantowane.