Anna Sobańda: Powiedziałaś kiedyś, że twój patriotyzm przejawia się w tym, że bardzo denerwujesz się na to, co dzieje się w kraju

Kasia Adamik: Tak, to prawda. Jak jestem za granicą, to jest mi o wiele łatwiej, bo nie ma tylu bodźców. Świadomie decyduję o tym, czy wchodzę na jakieś portale informacyjne i czytam te wszystkie przerażające doniesienia z Polski. Kiedy tu jestem, to wszystko bombarduje mnie z każdej strony, czy tego chcę, czy nie.

Reklama

Jakie doniesienia masz na myśli?

Politykę, sprawy społeczne. Niedawno na przykład paliliśmy książki. Nie wiadomo, co się będzie działo jutro. Kolejny przykład to wojna o kartę LGBT. Parę miłych rzeczy o równouprawnieniu i akceptacji, a zrobiła się afera, jakbyśmy co najmniej biegali po mieście i demoralizowali dzieci. Takie nawoływanie do nienawiści może się skończyć tragicznie. Przyzwolenie na przemoc i nienawiść idzie z góry i wiadomo, że wcześniej czy później to się źle skończy

Reklama

W 2003 roku po raz pierwszy powiedziałaś w prasie o swojej orientacji seksualnej. Z tego wywiadu wybrzmiewa optymizm, mówisz w nim, że idziemy w stronę tolerancji i związki partnerskie niebawem będą zalegalizowane. Od tego czasu minęło 16 lat. Jak oceniasz obecną sytuację?

To bardzo przygnębiające, ponieważ nastąpił totalny regres. Ja mam jednak nadzieję, że to ostatnia kontrofensywa patriarchalnego establishmentu, katolickiego, konserwatywnego społeczeństwa, które broni się ostatkiem sił w tej finalnej batalii. Sądzę, że wkrótce ją przegra, a wygra otwartość i tolerancja.

Reklama

Jednak pozostałaś optymistką

To nie jest takie nierealne. Spójrz na Słowację. Tam też w pewnym momencie było bardzo prawicowo, a teraz wygrała świetna kobieta, ekolożka, zwolenniczka LGBT, małżeństw jednopłciowych i adopcji dzieci przez pary homoseksualne, proeuropejska, normalna, fajna osoba. Miejmy nadzieję, że to jest zaraźliwe i zapatrzymy się na naszych sąsiadów.

Skończyłaś prace na planie amerykańskiego serialu "Absentia", teraz pracujesz nad kolejnym sezonem "Watahy". Masz poczucie, że z każdy kolejnym projektem jesteś coraz bardziej Kasią Adamik, a coraz mniej „córką Agnieszki Holland”?

Nigdy nie wiedziałam, do jakiego stopnia jestem jednym albo drugim. Zawsze będę córką Agnieszki Holland. Moja matka jest bardzo mocna osobowością i silną energią prowadzącą w moim życiu. To prawda jednak, że zaczęłam być tak zajęta, że przez ostatni lata nie mam kiedy z nią pracować. Bardzo nad tym ubolewam.

Lubisz pracować z mamą?

Oczywiście. To są zawsze bardzo inspirujące przygody.

Z tego co mówisz można wywnioskować, że nie masz żadnego problemu z tym, że jesteś postrzegana jako córka Agnieszki Holland

Nie mam z tym żadnego problemu. Agnieszka nie dość, że jest moją matką, to jest moją bratnią duszą zarówno jeśli chodzi o światopogląd, jak i postawę życiową. Uważam, że jest zajebistą osobą i jestem z niej bardzo dumna. Poza tym, jest moją szkołą filmową. Wszystkiego, co wiem o kinie, nauczyłam się od niej. Jednocześnie mamy zupełnie różne zainteresowania. Nie jestem kopią tego, co ona robi. Mnie o wiele bardziej interesuje kino gatunkowe, thrillery, kino przygodowe, science fiction, czyli te wszystkie rzeczy, których ona nie umiałaby pewnie nawet oglądać (śmiech)

Wsparcie zawodowe masz nie tylko w mamie, ale i w całej filmowej rodzinie

Zgadza się. Ostatnio liczyliśmy, że nas reżyserów w rodzinie jest 12. Oczywiście niektórzy się w tę rodzinę wswatali, jak na przykład Janek Komasa, który jest bratem Mary Komasy, żony mojego kuzyna Antka Łazarkiewicza. To wspaniała sytuacja mieć takich fajnych i zdolnych ludzi wokół siebie. Jednak najbardziej surowym, ale jednocześnie najbardziej zainteresowanym moją pracą krytykiem zawsze była moja mama.

W serialu "Absentia" wyreżyserowałaś trzy ostatnie odcinki sezonu. Odpowiedzialność za finał produkcji to chyba spora presja?

Wydaje mi się, że presja jest mniejsza, niż w przypadku pierwszych odcinków.

Dlaczego?

Jeśli pierwsze odcinki są słabe, to widz nie wciągnie się w historię i nie obejrzy serialu do końca. A jak ktoś przejdzie przez 8 odcinków, to te ostatnie dwa też obejrzy. Pamiętajmy, że my reżyserzy mamy niekompletną kontrolę nad produkcją, ponieważ scenariusz jest napisany wcześniej. Oczywiście możemy troszkę w niego ingerować, robimy próby z aktorami, czasem zmieniamy nieco dialogi. Planując wizualną stronę tej historii możemy zgłosić, że chcemy ją inaczej opowiedzieć, albo wprowadzić jakieś inne rozwiązania, ale jest to już pewna wymyślona całość i nie do końca od nas zależy, co tam się będzie działo.

Wchodząc po kimś na plan masz miejsce na własną wizję, czy musisz kontynuować to, co zrobił przed tobą inny reżyser?

Staraliśmy się stylistycznie łączyć nasze odcinki. Mamy też tego samego operatora, który jest gwarantem tego, że światło i styl będą podobne. W przypadku "Absentii" miałam także tę komfortową sytuację, że styl tego serialu jest podobny do tego, jak ja kręcę. Jest to dosyć mroczna, ale wartka i podana w komunikatywny sposób historia. Nie miałam więc jakiś wielkich dylematów. Dla reżysera to jednak normalne, że przy robieniu serialu trzeba się do jakiejś z góry narzuconej wizji dopasować.

"Absentia" to twój pierwszy amerykański serial. Jak wygląda pozyskiwanie pracy reżysera w Stanach Zjednoczonych?

To jest dobre pytanie, gdybym znała na nie odpowiedź, to pewnie pozyskiwałabym więcej zleceń (śmiech). A tak na poważnie, to mam agenta amerykańskiego, który mnie reprezentuje od czasu serialu Netfliksa "1983". Pewnego dnia zadzwonił do mnie z informacją, że znalazł mi pracę przy "Absentii". Byłam bardzo podekscytowana, bo to jest pierwszy amerykański serial, który robię jako reżyser.

Od razu dostałaś propozycję, czy byłaś jeszcze sprawdzana?

Myślę, że sprawdzanie ma miejsce przed złożeniem propozycji. Zapewne obejrzeli jakieś moje rzeczy, które ich do mnie przekonały. Producentki po jakimś czasie przyznały, że bardzo podobał im się mój "Amok". Świat, który stworzyłam w tym filmie był podobny do świata "Absentii", czyli mroczny, lepki thriller psychologiczny.

Czy praca na planie amerykańskiego serialu różni się od pracy przy polskich produkcjach?

Raczej nie. Każda ekipa jest inna i w zależności od tego, z kim masz do czynienia, praca układa się dobrze albo źle. W przypadku "Absentii", mimo że to jest amerykański serial, kręciliśmy w Bułgarii z tamtejszą ekipą, której bliżej do polskich zespołów. Oni jednak pracują przy bardzo wielu amerykańskich produkcjach, więc mają ich amerykański styl pracy. Wszystko szło bardzo sprawnie, choć ogromnie stresujące było to, że mieliśmy tylko 7 dni zdjęciowych na odcinek. Ze względu na tak krótki czas, trzeba było się lepiej przygotować do zdjęć. Te przygotowania są dużo dokładniejsze, niż przy polskim serialu, gdzie wymyśla się niektóre rzeczy na planie. Tam trzeba było wszystko wymyślić sobie wcześniej, żeby zmieścić się w wyznaczone 7 dni. Tymczasem my w Polsce jesteśmy rozpuszczeni przez nasze HBO, czy Netfliksa, które dają nam 10, czasem 12, a niekiedy nawet 14 dni zdjęciowych na odcinek.

"Absentia" to thriller akcji, w którym główną bohaterką jest kobieta. To nie zdarza się często

Czas najwyższy, żeby takich bohaterek było coraz więcej.

Widzisz zmianę w tym kierunku w kinie i serialach?

W serialach bardziej niż w kinie, ponieważ tam jest więcej przestrzeni dla fajnych, kobiecych bohaterek. Jest kilka takich seriali „Saving Grace” z Holly Hunter, czy „The Fall” z Gillian Anderson. Dzięki temu, że powstało tyle platform, które walczą o klienta, czyli o widza, seriale rozwinęły się bardziej niż kino. Mają więcej przestrzeni do eksperymentowania i odważniejszego podejścia do niektórych tematów. Natomiast jeśli chodzi o reżyserki, to dalej jest bardzo słabo zarówno w telewizji, jak i w kinie. Żeby to się zmieniło, potrzeba dużo czasu i zmian systemowych. To nie mogą być jednorazowe zrywy, że kilka głośnych filmów zrobią kobiety, bo to się nie przekłada na ciągłość.

Po skończeniu amerykańskiej "Absentii" wskoczyłaś na plan kolejnego sezonu polskiej "Watahy". Jak oceniasz rodzimy rynek serialowy?

Coraz lepiej. Wszyscy bardzo zasmuciliśmy się ze straty Showmaxa bo im więcej miejsc, gdzie można robić fajne rzeczy, tym większa konkurencja, co dla nas twórców jest dobrą sytuacją

Dla nas widzów również

Oczywiście. To sprawia, że każdy kolejny serial powinien by lepszy, bardziej oryginalny, inny. Dawno nie było tylu świetnych polskich seriali, co obecnie.

Które produkcje zrobiły na tobie wrażenie?

Oczywiście „Wataha”, ale był świetny „Rojst”, „Nielegalni”, nasz „1983” czy „Ślepnąc od świateł”. Również produkcje TVN, jak choćby „Diagnoza” to są wartościowe rzeczy. Jest tego bardzo dużo, choć przeważają thrillery i kryminały. Mam nadzieję, że to się trochę zmieni, odejdziemy od tych kryminalnych historii i otworzymy się na nowe światy.

TVP i Ministerstwo Kultury otworzyły się na nowe światy, a mianowicie na produkcje patriotyczne. Jak oceniasz taki kierunek?

Ja nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem, że to będzie dobre. Obawiam się jednak, że w tym przypadku tak nie będzie.

Widzisz siebie w roli reżyserki patriotycznego serialu?

Patriotycznego nie, ale historycznego jak najbardziej. Interesuję się historią, średniowiecze na przykład bardzo mnie ekscytuje. Z przyjemnością zrobiłabym coś pięknego i ciekawego o Jagiellonach. Tam są fantastyczne historie.

"Korona królów" jest o Jagiellonach…

Mówisz o telenoweli, a ja mam na myśli raczej 10-odcinkowy serial dramatyczny zbliżony bardziej do „The Crown”. W naszej historii są naprawdę genialne rzeczy. Na przykład postać młodej królowej Jadwigi. To jest bardzo wizualne, pełne wojen, intryg politycznych. Mogłaby z tego powstać kolejna „Gra o tron”. Zrobić porządny, spektakularny serial o jakimś wycinku polskiej historii byłoby wspaniale. Nie można jednak zaczynać z założeniem, że to ma być patriotyczne. Takie założenie to błąd. Chcemy robić dobre seriale o ciekawych, złożonych bohaterach, a nie laurki o jednoznacznych, papierowych postaciach patriotycznych. My oczywiście mamy w swojej historii wspaniałych bohaterów, ale trzeba pokazać, że często oprócz pięknych rzeczy, robili też te mniej wspaniałe. Taki dualizm postaci jest ciekawy, w przeciwieństwie do jednowymiarowości. Laurki zawsze są nudne.

Jesteś aktualnie w trakcie kręcenia 3. sezonu „Watahy”. Jak idzie praca na planie?

Zrobiła się piękna pogoda, co nas trochę przeraża, bo jak jest zielono i słonecznie, to coraz trudniej robić „Watahę” (śmiech) Mamy jednak świetny scenariusz i kilku nowych bohaterów. Aktorzy grający główne role, czyli Leszek Lichota i Ola Popławska są w niesamowitej formie aktorskiej. Ich postaci dojrzały, mają już swoją przeszłość. Pierwszą transzę robi Olga Chajdas, widziałam już parę obrazów i mogę powiedzieć, że będzie to piękne, mroczne, ambitne kino.

Jest szansa na 3. sezon "Absentii", "Wataha" się robi. Co jeszcze masz w planach?

Mam bardzo fajny projekt, który jak to wszystkie projekty filmowe o wiele dłużej się kokosi. Jest to adaptacja krótkiej noweli Olgi Tokarczuk „Profesor Andrews w Warszawie”. To surrealistyczna historia opowiadająca o tygodniu spędzonym przez brytyjskiego profesora w Warszawie podczas stanu wojennego. Trochę senna podróż, trochę koszmar. Nazwałabym to thrillerem surrealistycznym. Mamy świetny scenariusz i bardzo fajnego brytyjskiego aktora do zagrania głównej roli, brakuje nam tylko pieniędzy.

Media / Elena Nenkova