Netflix, największy serwis streamingowy z serialami na świecie, dorobił się już sporej listy własnych superbohaterów. Stworzył Luke’a Cage’a o skórze, której nie naruszy piła tarczowa, siłaczkę z detektywistycznym zacięciem czy osieroconego milionera o żelaznej pięści. Wkrótce do tej grupy ma dołączyć heros znad Wisły. No, może nie do końca znad Wisły, bo Geralt, tytułowy wiedźmin z sagi Andrzeja Sapkowskiego, utrzymuje, że pochodzi z Rivii, której próżno szukać na mapie. Białowłosy wojownik superbohaterem na amerykańską modłę nie jest, bo w odróżnieniu od herosów zza oceanu żyje w świecie, gdzie magia jest na porządku dziennym. Ale to fanom książek i bijącej rekordy popularności gry wideo, powstałej na bazie jego przygód, nie przeszkadza.
Wiadomość o tym, że Amerykanie zawarli umowę z Platige Image, polskim studiem produkcyjnym, które specjalizuje się w tworzeniu efektów specjalnych, rozeszła się lotem błyskawicy. Konsultantem przy serialu będzie sam Sapkowski, a jednym z producentów właściciel Platige Image Tomasz Bagiński. Polak ma wyreżyserować przynajmniej jeden odcinek w każdym sezonie. Nie wiadomo nadal, ile odcinków docelowo powstanie, kto zagra główną rolę i – przede wszystkim – gdzie będą kręcone zdjęcia. Wiadomo za to, że producentami wykonawczymi są Sean Daniel, autor cyklu filmów „Mumia”, i Jason Brown („The Expanse”). Będą się dzielić pracą z zespołem z naszego kraju.
Netflix, który ma w swoim portfolio takie hity jak „House of Cards” czy „Stranger Things”, rocznie na produkcję przeznacza kilka miliardów dolarów. W ostatnim czasie coraz odważniej inwestuje w projekty poza Ameryką. Ale do tej pory omijał Polskę szerokim łukiem. W naszej wersji serwisu pojawiła się jedynie niskobudżetowa seria stand-upów kręconych w Warszawie. Bez wątpienia „Wiedźmin” pomoże Netflixowi wypromować się nad Wisłą, bo na razie jest w tyle za konkurencją. O oglądalności, jaką w internecie cieszą się „Świat według Kiepskich” Polsatu czy telenowele TVN, może tylko pomarzyć. Inwestycja ma również szansę przełożyć się na całą branżę produkcji audiowizualnej, gdzie już teraz widać ożywienie.
Reklama
Rynek był zamrożony, jeśli chodzi o kreatywność – mówi Maciej Sojka, dyrektor zarządzający Showmaxa, konkurenta Netflixa. – Tworzono dla podmiotów, których modele biznesowe były oparte o reklamy. A ci mają swoje wymogi. Wolą cukierkowy świat z telenoweli niż kontrowersyjne, lecz realne historie. Więc w serialach stacji utrzymujących się z reklam nawet biedacy chodzą w wyprasowanej koszuli, a język musi być grzeczny. A ludzie chcą autentyzmu na ekranie, nie plastiku – mówi Sojka. Zapewnia, że nasi twórcy potrafią pisać dobre historie. – Ludzie wyciągają z szuflad i przysyłają do nas takie perełki, że – jestem pewien – wiele z nich ma szansę stać się międzynarodowymi formatami – zapewnia.
Showmax, jak Netflix oraz inne platformy VoD (wideo na życzenie), funkcjonuje bez reklam. Utrzymuje się z abonamentów widzów. Na swoją premierę w Polsce ściągnął Ewana McGregora. Brytyjski gwiazdor wystąpił w krótkometrażowym filmiku promocyjnym nowej platformy. Film był kręcony oczywiście w Warszawie. Następne w kolejce będą seriale w reżyserii Patryka Vegi o kobietach mafii i służbie zdrowia.

Kariera złomiarzy

Nowi gracze z branży internetowej oraz rosnąca konkurencja na zatłoczonym rynku telewizyjnym (ponad 200 polskojęzycznych kanałów) dały impuls do zmian. W lokalną produkcję zaczynają coraz śmielej inwestować firmy, które do niedawna ograniczały się do serwowania widzom wyłącznie zagranicznych programów.
Jeszcze 20 lat temu wszyscy byliśmy zachłyśnięci tym, co idzie z zagranicy. Także pod kątem oferty programowej. Dziś widz ma już większe oczekiwania. A do tego rynek wielu rzeczy się nauczył. Mamy know-how i coraz więcej scenarzystów czy producentów zewnętrznych, którzy wiedzą, jak zrobić dobry serial. Trzeba jednak pamiętać, że nasz rynek jest jeszcze niewielki. Chcielibyśmy mieć takie budżety jak Netflix, ale nie ma na to szans, bo takie wydatki się nam nie zwrócą – mówiła Anna Limbach-Uryn, dyrektor działu programowego platformy nc+, w czasie konferencji Polskiej Izby Komunikacji Elektronicznej w Sopocie.
Właściciele platformy nc+ oraz płatnego kanału z filmami i serialami Canal+ nie ukrywają, że to polskie produkcje, osadzone w znanych nam realiach, z rodzimymi bohaterami i aktorami, są najpopularniejsze. Słupki oglądalności, które z namaszczeniem dzień w dzień oglądają dyrektorzy programowi poszczególnych stacji, nie kłamią. Przykładem jest choćby sukces „Belfra”, serialu kryminalnego z Maciejem Stuhrem w roli głównej. Dzięki takim pozycjom oglądalność stacji skacze średnio o 15–20 proc. w stosunku do formatów zagranicznych. Canal+ nie zasypia gruszek w popiele i po sukcesie „Belfra” chce w najbliższym czasie nakręcić serial bazujący na szpiegowskiej trylogii Vincenta S. Severskiego. – Liczymy, że opowieści szpiega będą na tyle uniwersalne, że uda się je pokazywać z sukcesem także na innych rynkach – przyznaje Limbach-Uryn.
Media
Poza serialami nc+ produkuje także ponad 20 programów do kanałów tematycznych – lifestyle’owych czy dziecięcych. Do niedawna na takie inwestycje pozwalały sobie wyłącznie stacje ogólnopolskie, jak TVP czy Polsat. A zagraniczne kanały tematyczne budowały pozycję, bazując przede wszystkim na amerykańskich produkcjach. Jeszcze kilka lat temu nikt nie spodziewałby się, że zobaczy polskich bohaterów w Discovery Channel. Tymczasem dziś gigant pokazuje kulisy pracy Okęcia, rodzimych truckersów czy handlarzy złomem. Przedstawiciele stacji przyznają, że seria Złomowisko.pl zaczyna zbierać fanów także na Zachodzie. – Już tylko nieliczne produkcje zagraniczne, zwłaszcza dokumentalne, są w stanie pod względem oglądalności konkurować z treściami tworzonymi w Polsce – przyznaje Agnieszka Kubiak, dyrektor ds. lokalnych produkcji w firmie A+E Networks Poland, do której należą m.in. kanały History, Lifetime czy Crime+Investigation Polsat. – To będą najintensywniejsze lata w naszej historii. Do tej pory mieliśmy góra dwie produkcje w sezonie, a tylko jesienią 2017 r. planujemy premierę czterech nowych programów. Widzimy, że taka strategia pomaga budować bliższe relacje z lokalnymi mediami i partnerami biznesowymi – przyznaje Kubiak.
Bo nie tylko o oglądalność w tym wszystkim chodzi. Nic nie wypromuje nowego kanału czy ramówki lepiej jak właśnie rodzima produkcja. Dzięki takim programom zagraniczni nadawcy są bardziej wiarygodni dla partnerów biznesowych – czyli dla operatorów kablowych i satelitarnych, którzy już dziś wybrzydzają przy wyborze kolejnych kanałów, jakie wpuszczają do swojej oferty, oraz dla domów mediowych i sponsorów. A to od nich de facto zależy ostateczny bilans finansowy przedsięwzięcia.

Gorszy brat kinematografii

W chórze hurraoptymistów, którzy chwalą się produkcjami, słychać jednak głosy sceptyczne. Polska od dawna przegrywa globalny wyścig o udział w produkcjach międzynarodowych. – Jesteśmy w pierwszej dziesiątce rynków telewizyjnych w Europie, a wydatki na produkcję audiowizualną są u nas śmiesznie małe. Ostatnio rozmawiałem z włoskim producentem, który przyznał, że właśnie przekroczyli stawkę miliona euro za odcinek serialu. Tymczasem w Polsce za zbyt drogi uważa się serial o budżecie sięgającym 200 tys. euro za sezon. To pokazuje, jak wiele musimy nadrobić. Jeśli nie zmieni się prawo i nie powstanie system zachęt oraz ulg dla producentów filmowych, to nie mamy szans, żeby dogonić europejską średnią – przekonuje Maciej Strzembosz, producent, scenarzysta i reżyser, szef Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych. Naszą bolączką jest również brak dobrych scenariuszy. – Stwórzmy system, który pozwoli ludziom żyć z pisania – mówi Strzembosz.
Talentu polskim twórcom nie brakuje. – Jednak dalej przede wszystkim wspiera się kinematografię. Nie uczy się młodych pisania telewizyjnych scenariuszy. Dużo ludzi myśli tu o telewizji, jakby to była produkcja drugiej kategorii. Gorsza niż kino. Ale spójrzmy na to, co się dzieje na świecie, jak rosną inwestycje w seriale. Wiele z nich dorównuje albo wręcz przewyższa jakością, a na pewno wysokością budżetu filmowe produkcje – mówi mi Jim Samples, prezes TVN, który jednocześnie kieruje wszystkimi biznesami międzynarodowymi Scripps Networks Interactive (poza macierzystym rynkiem w USA), nowego właściciela stacji. Do tej pory to Londyn był główną siedzibą międzynarodowego oddziału SNI. Teraz powoli staje się nią Warszawa. Z różnych względów. Amerykańscy właściciele TVN obrali sobie Polskę za cel potężnej inwestycji (zapłacili 2,4 mld zł) i docelowo chcą stworzyć nad Wisłą europejskie centrum produkcji telewizyjnej.
Macie już całkiem rozbudowany ekosystem. Wybijają się zwłaszcza Warszawa i Kraków, ale ciekawych lokalizacji jest znacznie więcej. Są studia, gwiazdy, firmy producenckie, utalentowani scenarzyści. Poziom kreatywności twórców jest bardzo wysoki, a koszty produkcji niższe niż w innych krajach Europy – wylicza Samples. Zwraca też uwagę, że nowe możliwości dla Polski otwierają się choćby w związku z brexitem. Rozwód Wielkiej Brytanii z UE stawia wiele znaków zapytania o przyszłość telewizyjnego biznesu w zjednoczonej Europie. – Wiele kanałów działa na podstawie koncesji wydanych przez Ofcom (brytyjski odpowiednik Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji). Czy to będzie dalej możliwe? Nie wiadomo. Część naszych kanałów dostępnych także w Polsce bazuje właśnie na brytyjskiej koncesji – mówi Samples.
Już dziś TVN produkuje 3,4 tys. godzin programów dla wszystkich swoich kanałów – nie wliczając w to newsów. Inwestycje w lokalną produkcję wzrosły w zeszłym roku w porównaniu z 2015 r. o 20 mln zł i ciągle idą w górę z uwagi na potrzeby nowych stacji. Od stycznia w Polsce nadaje Home and Garden TV (HGTV), lokalne programy kulinarne pojawiają się w Food Network, podróżnicze w Travel Channel. Amerykanie idą jeszcze dalej, bo to właśnie polskie ekipy nadzorują coraz więcej międzynarodowych programów. TVN produkuje „House Hunters International” (Poszukiwacze domów) i „Mediterranean Life”. Pierwszy z nich, w którym przedstawiciele lokalnych agencji nieruchomości oprowadzają bohaterów po mieszkaniach i domach, które posiadają w ofercie, trafi do kanałów Scrippsów w 70 krajów.

Ulga się opłaci

Warto zachęcać zagranicznych producentów do inwestycji w Polsce. Spójrzmy na Czechy. Chodzi nie tylko o ulgi podatkowe, ale ułatwienie zdobywania pozwoleń – mówi Samples.
W tym kierunku zmierza ustawa o finansowym wspieraniu produkcji audiowizualnej. Projekt jest po konsultacjach społecznych, lecz nie wiadomo, kiedy trafi pod obrady Sejmu, bo Ministerstwo Kultury zajęte jest ustawą uszczelniającą abonament oraz dekoncentracją w mediach. Projekt powołuje do życia Polski Fundusz Audiowizualny, który ma zarządzać budżetem na zachęty produkcyjne w wysokości 100 mln zł rocznie. To sporo, bo za tę kwotę można byłoby zrobić „Quo Vadis”, czyli najdroższy film w historii Polski, na który producenci wydali w 2001 r. ok. 76 mln zł. Za 100 mln można by też wypuścić cztery filmy „Miasto 44”. Producenci będą mogli się ubiegać o refundację 25 proc. polskich wydatków. Wsparcie będą mogły otrzymać filmy polskie, koprodukcje oraz serwisy zagraniczne wykonywane przez polskie podmioty. Dofinansowane będą mogły być obrazy fabularne, dokumentalne, animowane oraz – co ciekawe – seriale, ale tylko te wysokobudżetowe, a nie telenowele.
Do tej pory na wsparcie finansowe państwa mogli liczyć tylko producenci filmów. W Polsce firm i firemek działających w produkcji audiowizualnej jest dziś ponad 7 tys., kolejnych 885 podmiotów działa w postprodukcji. Oprócz tego mamy kilkunastu nadawców oraz ok. 330 dystrybutorów. Nie wszyscy będą mieli, wedle obecnej wersji projektu, szansę walczyć o dofinansowanie. Ale branża i tak przyjęła inicjatywę z zainteresowaniem. Do tej pory producenci na ulgi liczyć nie mogli. Poza wsparciem ze strony Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który 12 lat temu ożywił kinematografię. Obecnie ustawa o podatku dochodowym od osób prawnych CIT nie przewiduje żadnych specjalnych rozwiązań dla producentów filmowych czy inwestorów. Brakuje też ułatwień dla branży filmowej w ramach procedur zwrotu VAT. Produkcja audiowizualna opodatkowana jest pełną stawką 23 proc.
Amerykanie, którzy praktycznie nie mają możliwości odzyskania podatku w naszym kraju, uciekają z produkcją tam, gdzie jest taniej. A przykłady z innych krajów wskazują, że producentów warto traktować ulgowo, bo to się przysłuży całej gospodarce. We Francji każde euro zachęty finansowej zainwestowane w ten sektor daje 12,8 euro, z kolei w Wielkiej Brytanii każdy funt ulgi podatkowej przyniósł 12 funtów wartości dodanej. Węgierskie ministerstwo kultury chwali się, że w latach 2013–2015 inwestycje w produkcję audiowizualną rosły w tym kraju ze 173 mln do 230 mln euro. O pozostałych korzyściach, choćby z rosnącej turystyki, którą nakręca city placement w filmie czy serialu, nie wspominając.
Nie bez znaczenia jest też to, że politykę wspierania lokalnej, europejskiej produkcji wdraża też Unia Europejska. Z najnowszych doniesień wynika, że w Brukseli już powstają przepisy nakazujące właścicielom platform z wideo na życzenie, jak Netflix czy Hulu, zapewnić widzom 30 proc. treści wyprodukowanych w Europie. Wiadomo, że Amerykanie zmuszeni do lokalnych inwestycji wybiorą ten kraj, który zaoferuje najbardziej korzystne warunki do współpracy. Oby nie powtórzył się scenariusz z amerykańskim „Azylem”. Film o losach rodziny Jana Żabińskiego, dyrektora Ogrodu Zoologicznego w Warszawie w czasie okupacji, był – zamiast w polskiej stolicy – realizowany w czeskiej Pradze. Bo tak było taniej.