Dziennik.pl: Serial "Wataha" opowiada o strażnikach granicznych z Bieszczad. Dzięki niemu wielu widzów zapewne pierwszy raz dowie się, że strażnik graniczny to nie to samo co celnik sprawdzający walizki na przejściu granicznym. Czy dla pana to również było zaskoczeniem?

Reklama

Leszek Lichota: Kiedy dowiedziałem się, że będziemy robić serial o straży granicznej, to też myślałem, że będzie on opowiadał o celnikach. Takie miałem wyobrażenie, myślę, że jak większość z nas. Jednak w trakcie przygotowań wytłumaczono nam, na czym polega różnica między celnikami i strażnikami. Mieliśmy też okazję spotkać się ze strażnikami granicznymi z Bieszczad, którzy pomagali nam w trakcie realizacji zdjęć. Bardzo dużo dały nam ich opowieści, zarówno o codziennej, żmudnej pracy, ale także tej ekstremalnej, która wydarza się raz na jakiś czas i z którą oni także muszą się mierzyć.

Czy sytuacja, z którą mamy obecnie do czynienia za naszą wschodnią granicą, znajduje swoje odbicie w tym serialu?

Myślę, że przez to, co dzieje się na wschodzie, serial będzie miał większy rozgłos, ponieważ coraz więcej ludzi interesuje się tamtym rejonem. Ludzie na świecie dowiedzieli się, gdzie jest Ukraina, może nie wszyscy jeszcze wiedzą, gdzie jest Polska, ale przynajmniej potrafią zlokalizować Ukrainę. Natomiast, jeśli ktoś spodziewa się, że będzie tam historia o Majdanie i ukraińskich problemach, to nie, my nie o tym zrobiliśmy serial. Zdjęcia były kręcone, zanim to wszystko się zaczęło. Ale w fabule pojawiają się echa tego, że tam na wschodzie zaczyna się coś dziać.

Czytaj także: Katarzyna Adamik o pracy na planie "Watahy": Przed pracą nad serialem, nie wiedziałam nawet gdzie leżą Bieszczady.

Czy Rebrow, czyli bohater, w którego wciela się pan w serialu, jest w jakimkolwiek stopniu oparty na autentycznej postaci?

Losy, które spotykają mojego bohatera, nie są oparte na wydarzeniach autentycznych, jest to czysta fikcja. Natomiast bohater, którego gram, ma swój pierwowzór. Jest to kapitan straży granicznej - autorytet dla strażników, zna Bieszczady jak własną kieszeń, zna każdą ścieżkę, którą chodzą przemytnicy, wie, jak się zachować i jest świetnie wyszkolonym strażnikiem. Natomiast pokazane w serialu sytuacje z życia zawodowego strażników są jedynie inspirowane ich historiami. Często są one pokazane na ekranie mniej drastycznie, niż wygląda to w rzeczywistości. Trudno jest się przyzwyczaić na przykład do widoku zamarzniętych dzieci czy innych ekstremalnych sytuacji, z którymi oni mają do czynienia. Historie o pracy strażników były inspiracją do tego, co można obejrzeć w serialu. Natomiast cała intryga kryminalna jest wymyślona na potrzeby fabuły.

Reklama

Czy miał pan trenera, który przygotowywał pana do roli bieszczadzkiego strażnika?

Nie miałem nikogo takiego, nie było takiej potrzeby. Same te spotkania ze strażnikami, które odbywały się przed zdjęciami i w ich trakcie, były bardzo inspirujące. Mój bohater został postawiony w sytuacji, do której nie da się przygotować. Nie da się w ramach takich przygotowań zainscenizować sytuacji, w której giną najbliżsi ci ludzie, łącznie z twoją ukochaną i teraz wszyscy są przeciwko tobie. Więc absolutnie przygotowanie w tym zakresie było niemożliwe, tu trzeba polegać bardziej na własnej intuicji i wyobraźni. Strażnicy pomagali nam w ten sposób, że opowiadali o swojej pracy. Ja nie muszę leżeć 6 godzin w trawie i czekać na przemytnika, żeby sobie wyobrazić, że to jest ciężka praca.

Serial był w całości kręcony w Bieszczadach, więc wraz z ekipą musiał pan spędzić tam kilka miesięcy. Czy takie odosobnienie od domu i codziennych zajęć pomagało, czy może utrudniało pracę nad postacią?

To zależy. Przeszkadzało w kontaktach z domem, ale pomagało w pracy. Dużym komfortem było to, że mogliśmy całość nagrać w autentycznych plenerach, ale także w autentycznych wnętrzach. Niektóre wnętrza specjalnie wybudowano na nasze potrzeby, ale wciąż były one inspirowane prawdziwymi miejscami i idealnie wtapiały się w krajobraz, co dawało efekt, jakiego nie otrzymalibyśmy w studio czy w Kampinosie. W pracy pomagało także to, że kiedy przyjeżdżaliśmy na plan w Bieszczady, to wszystkie problemy, bagaże, które się ze sobą przywozi z domu, pracy i każdego innego miejsca, odpływały. Było tylko tu i teraz, i można było poświęcić się pracy, zżyć z całą ekipą i nie przejmować się czasem, którego - jak na polskie warunki - i tak mieliśmy sporo. To, że zdjęcia trwały nie 5 czy 10, ale nawet 15 godzin w deszczu, nikomu nie przeszkadzało, bo wszyscy wiedzieliśmy, że trzeba to zrobić. Trzeba mieć też świadomość, że góry nie są przyjazne dla filmowców. Dla filmowców przyjazne są studia telewizyjne, a nie góry, ale to one dają fajny efekt końcowy.

W Polsce kręci się bardzo mało takich seriali jak "Wataha", czyli nie będących telenowelami, bądź lukrowanymi historiami opowiadającymi o miłosnych rozterkach pięknie ubranych postaci, mieszkających na strzeżonych, warszawskich osiedlach. Dlaczego tak niewiele kręci się u nas tego typu produkcji?

Odpowiedź jest prosta. Seriale takie jak "Wataha" nie są obliczone na to, żeby trafić do jak najszerszej publiczności. To są projekty, które mają dotrzeć do widza oczekującego czegoś więcej, nieco innych przeżyć. Telenowele i lukrowane seriale robi się po to, żeby dotrzeć do jak najszerszej publiczności i żeby jak najwięcej zarobić na reklamach. HBO zaś może pozwolić sobie na to, żeby zainwestować - w dobry projekt, ponieważ wie, że nie działa tylko na rynku polskim, ale może to też pokazać w 15 innych krajach.

Pan ma na swoim koncie zarówno role w telenowelach, jak i ambitnych produkcjach, takich jak "Wataha". Czy z punktu widzenia aktora inaczej odbiera się role w takich serialach?

Oczywiście, że odbiera się inaczej i dają więcej satysfakcji. To zależy głównie od tego, że scenariusz sześcioodcinkowego, sensacyjnego serialu jest po prostu gęsty, a akcja jest wartka. W telenoweli nie da się tego uzyskać. Dlatego aktorowi dużo większą satysfakcję daje granie w zamkniętej, krótkiej historii, która daje możliwość szybkiego przeprowadzenia ciekawego scenariusza.

Czy rolę w takim serialu można więc porównać do roli w filmie?

Tak. Od paru lat na rynku światowym dzieje się tak, że seriale zaczynają wieść prym i nadawać ton. To kino jest teraz w dziwnym momencie i od seriali trochę się chyba uczy. Mam tu na myśli takie seriale, które ogląda się jednym tchem, a nie takie, do których przyzwyczaili nas polscy producenci. Uważam, że dobrze że się tak stało, bo serial zaczyna odzyskiwać swoją rangę. U nas niestety wciąż powstaje mało takich produkcji, często ze względów budżetowych. Dlatego ja jestem bardzo szczęśliwy, że spośród niewielu ambitnych rzeczy, jakie u nas powstają, miałem szansę wziąć udział w tej konkretnej. To jest bardzo duże szczęście.

Na zakończenie mam pytanie, które bardzo nurtuje pana fanów. Czy to prawda, że planuje pan emigrację z Polski?

Nie, emigracji nie planuję. Ewentualnie dłuższy wyjazd, ale nie emigrację.

Leszek Lichota - aktor filmowy i teatralny. Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie, związany z Teatrem Polskim w Poznaniu. Popularność wśród szerokiej publiczności, zyskał za sprawą ról w takich serialach, jak "Na Wspólnej" i "Prawo Agaty".