W najnowszym wywiadzie dla magazynu "Viva!", Grażyna Szapołowska opowiedziała między innymi o tym, jak w latach 90. uwodził ją Wiktor Czernomyrdin, ówczesny premier Rosji:

Reklama

Pod moimi drzwiami w hotelu Pribałtckaja co wieczór stał bukiet róż od niego i cygańska orkiestra grała rosyjskie romanse. Wszystko po to, żebym zeszła na dół. A ja pracowałam i chciałam być wyspana. Powiedziałam: "Dziubasku, po co mi ta orkiestra". Nigdy nie imponowali mi mężczyźni, którzy swoim stanem posiadania mogliby wnieść do mojego życia coś ciekawszego niż grający na saksofonie łapserdak, który zbiera pieniądze do kapelusza. Dla mnie rozmowa z takim człowiekiem z ulicy jest bardziej pociągająca niż obrzucanie kwiatami przez premiera Rosji. Luksus nie polega tylko na majątku i władzy.

Szapołowska wyznała także, że nie zawsze żyła na tak wysokim poziomie, jak obecnie. Nawet będąc już aktorką, musiała zmagać się z biedą i prosić o pomoc wojskowych:

Wkładałam do pieca drewno, żeby choć trochę się ogrzać, spałam otulona w koce, z wełnianą czapką na głowie, żeby jakoś dotrzymać do rana i samolotem wylecieć na Węgry czy do Francji, żeby dalej kręcić film. Futro jeździło ze mną, bo bałam się, że mi je ukradną. Na wynajęte maleńkie mieszkanko na Rutkowskiego szła cała moja teatralna pensja. Pomyślałam wtedy, że muszę kogoś poprosić o pomoc. Doradzono mi, żeby zwrócić się do wojska. Napisałam więc list do generała Janiszewskiego. Niedługo potem dostałam wiadomość, że pan generał chce mnie widzieć. To było po filmie "Lata dwudzieste... lata trzydzieste". Generał przyjął mnie w swoim gabinecie i spytał: "Co panią do mnie sprowadza?". A ja: "Bieda, panie generale, bo nie mam gdzie mieszkać, a wychowuję małą córeczkę". A on na to: "Pani? Przecież pani mieszka w pałacu, sam widziałem". Oto, co znaczy magia filmu.