W felietonie opublikowanym na łamach "Newsweeka", Zbigniew Hołdys zauważa, iż sposób, w jaki Polacy najpierw przeżyli śmierć Ani Przybylskiej, a następnie jak ją pożegnali, świadczy o tym, że podobnie jak księżna Diana, była ulubienicą tłumów:
W mojej wsi była gwiazdą, bo u nas w Księstwie Falenckim seriale polskie są lokowane na liście obowiązków tuż za niedzielnym nabożeństwem. To są naprawdę wielkie gwiazdy i bohaterowie wielu domów. Te tłumy, setki transparentów z jej podobizną, gigantyczne kolejki do księgi pamiątkowej czy tysiące kwiatów na szlaku – to było nasze małe święto pożegnania damy na miarę Lady D. Jako aktorki (a także prywatnie) nie znałem jej nic a nic, ale fartownie wychwyciłem ją podczas różnych wywiadów. Mówiła ciekawie, a parę jej polemik wzbudziło we mnie respekt.
Muzyk wskazał, czym Anna Przybylska zaskarbiła sobie jego sympatię i szacunek:
Porzucić aktorstwo, by wyjechać za mężem piłkarzem? Podziw. Która z dzisiejszych gwiazd estrady czy serialu by tak postąpiła? Żadna. Żądza sławy, obawy przed wypadnięciem z kursu i krachem kariery plus siła próżności to w tym świecie koktajl Mołotowa. A ona to zrobiła – cisnęła butelką z benzyną. Kolejna rzecz: jej protest przeciwko paparazzim, których z bezsilności sama fotografowała i wrzucała do netu, gdy nie respektowali jej prywatności. Inni się tego boją jak ognia, bo zemsta może być okrutna. Ale nie ona. A te tępe, przerażone gnoje straszyły ją sądem, „bo ona łamie prawo do ich prywatności”, „bo oni nie są osobami znanymi, wykonują swój zawód”. Ręce opadają... - napisał Hołdys.