Ogromną popularność zdobyła dzięki występom w programie "Szymon Majewski Show". Obecnie znowu wciela się w różne postacie ze świata show-biznesu czy polityki z tą różnicą, że w radiu, w "Szymon Majewski Szał" w Radiu Zet.

Kilka lat temu był telewizyjny "Szymon Majewski Show", teraz jest "Szymon Majewski Szał" w Radiu Zet. Przyjemne są takie powroty? Czy radio ma jakąś przewagę nad telewizją?

Reklama

Bardzo się ucieszyłam, kiedy się dowiedziałam, że będziemy teraz w radiu robili podobne rzeczy do tych z telewizji. Radiowych plusów jest mnóstwo. Nie musimy się uczyć tekstu na pamięć. Jest większa elastyczność, bo możemy zrobić więcej postaci. Mogę robić takie osoby, do których nie jestem podobna, bez narażania się, że będzie to kuriozalnie wyglądało. Czyli płyniemy. Ale z drugiej strony mikrofon jest bardzo czuły i wyłapie każdy fałsz. Są też takie osoby, które bardzo byśmy chcieli zrobić, ale nie mówią w specyficzny sposób. Był problem np. z Danutą Holecką. Jest charakterystyczna w swoim zachowaniu, jest tak miła, że aż miodem spływa, ale równocześnie ma nieskazitelną dykcję. W sumie nie ma tam żadnego punktu zaczepienia. Doszliśmy do wniosku, że się nie da. Szymon zmiksował więc różne jej wypowiedzi, dopasował swoje pytania i w sumie fajnie to wyszło.

Sami sobie dobieracie postaci do programu?

Znamy się z Szymonem, ja i Michał Zieliński, dobrze od wielu lat. Szymon wie, na co nas stać. Zrobiliśmy sobie burzę mózgów, przygotowaliśmy długą listę i on czasem z niej coś wybiera. Na początku się łudziłam, że będziemy się spotykać raz w tygodniu, a dobrze. Nagramy pięć odcinków i będziemy mieli tydzień zaliczony. Tak się nie da, bo wszystko musi być świeże i aktualne. Czasem, rzadko, uda nam się zrobić coś na zapas. Ale raczej niewiele. Jesteśmy na bieżąco, łapiemy się w locie. Mam nawet metodę zdalnego nagrywania. Najpierw sprawdzam, czy jest cicho w pomieszczeniu. Potem biorę smartfon; teraz na szczęście smartfony są takie nowoczesne i mają wszystko na wysokim poziomie, że wystarczy mi wbudowany ta mikrofon. Bardzo dobrze jest się zadekować podczas nagrania w szafie.

Reklama

W szafie?

To dodatkowe, optymalne wygłuszenie. Ja już nawet nagrywałam za granicą. Pracowałam tam, bo mam secret project i wydarzyła się szybka akcja z nagrywaniem. Była bieganina, drukowałam sobie tekst, itp. Nagrałam, udało się. Jak wracałam samolotem okazało się, że znowu jest tzw. nagła konieczność i prosto z lotniska pojechałam do Radia Zet na nagranie. To są strasznie fajne rzeczy. Lubię, kiedy mamy taką wesołą pracę.

Reklama

Dobrze się bawicie podczas nagrywania?

Bardzo. Bardzo mnie rozbawiło, np. jak Michał Zieliński nagrywał Zbigniewa Raua, świetnie to zrobił, a tekst był bardzo śmieszny. W ogóle bardzo się lubimy. Każde takie robocze spotkanie to jest też okazja, by się pośmiać, powygłupiać, pogadać. Za każdym razem jest niestety tak, że spieszymy się dalej i te spotkania są za krótkie. Obiecujemy sobie, że pobędziemy razem dłużej, pójdziemy gdzieś posiedzieć. Radio Zet jest przecież w takiej atrakcyjnej okolicy. Tam jest mnóstwo fantastycznych knajpek. Trzeba tylko wykroić dwie dodatkowe godzinki na wspólne posiedzenie sobie. Niezrealizowani jesteśmy towarzysko.

Zdarza się, że rozmawiają z panią osoby, które pani parodiowała i mówią: fantastycznie było? Albo wręcz przeciwnie, są obrażone, jak można było wziąć je na tapetę?

Odezwała się np. niedawno przez Instagram Izabela Janachowska. Wzięliśmy ją na warsztat, bo ma dużo wdzięku i wysoki głos. W sumie była więc łatwym celem. Chyba zrobiliśmy sympatyczną jej parodię, bo Iza zamieściła u siebie na profilu link do naszego nagrania i napisała, że się bardzo uśmiała. Ucieszyłam się, że jej było z tego powodu wesoło, bo ją bardzo lubię.

Kiedyś, za czasów pierwszego Szymona Majewskiego, w jakimś sklepie zobaczyłam, że ktoś bardzo nerwowo przede mną zmyka. To była pani Ewa Kopacz. Ja jej nigdy w życiu nie robiłam, ale może mnie rozpoznała i bała się, że jak będę blisko, to wpadnę na pomysł, żeby ją sparodiować. Choć może to moja nadinterpretacja. Bardzo lubimy się z Kazią Szczuką, a przez wiele lat ją parodiowałam. Kazia organizowała u siebie kolacje, na które zapraszała profesor Janion, i mówiła: Kaśka, pokaż pani profesor, jak ty mnie robisz. Właściwie te historie nie mają końca. Kiedyś była u nas w programie w telewizji Magda Gessler. Wystąpiłyśmy razem, tak samo ubrane i uczesane. Byłyśmy dwiema Magdami i razem gadałyśmy.

Grała pani u Krystyny Jandy w teatrze, a w programie ją parodiowała...

Jak przychodziłam do Teatru Polonia, to obsługa dziwnie reagowała. Ale na szczęście to już dawno i nieprawda. Spędziłyśmy trochę czasu z panią Krystyną. Zaprzyjaźniłam się z Zuzią Łapicką, która przedwcześnie od nas odeszła, i Zuzia była pośrednikiem między nami. Nawet ostatnio dzwoniłam do pani Krystyny, bo miała kontuzję, zapytałam więc, jak się czuje i chciałam się razem z nią pocieszyć z wyników wyborów. Na koniec powiedziałam: lecę do radia, bo będę panią robić, a Michał Zieliński będzie robić Daniela Olbrychskiego. Śmiechu było co niemiara. Wiadomo, że to jest umowna sprawa i reklama dla tej osoby, którą robimy w pewnym sensie też.

W szkole aktorskiej myślała pani o parodiowaniu? O satyrze?

Nie jestem satyryczką, nie żyję z tego na co dzień. To jest taki romans przerywany, raz na jakiś czas. W szkole aktorskiej są zawsze tacy, którzy kogoś parodiują. To zabawa i sprawdzanie swojej sprawności. Jedni mają do tego dryg, inni nie. Podczas naszej fuksówki kolega zrobił np. doskonale Gustawa Holoubka. Znałam chłopaka, który jak nikt naśladował Bogusława Lindę. Ale jakoś nigdy nie przewidziałam, że mogę z parodiowania poniekąd żyć, że to będzie jedna z moich zawodowych aktywności. Czasem nas życie zaskakuje.

A robiła pani mnóstwo zaskakujących rzeczy. Np. była pani kelnerką w Mediolanie.

To była bardzo szybka i świetna fucha. Zastępstwo za koleżankę mojej kuzynki. Pracowałam w porze lunchu, w super modnym miejscu w Mediolanie. Chiara Ferragni tam bywa. Zrobiła sobie InstaStories z miejsca, gdzie podawałam drinki. Pierwszy drink, który ktoś u mnie zamówił, był zaskakujący. Nie wiedziałam, co to jest. Podeszłam do baru, podałam nazwę, zrobili drinka. Podali mi coś w kuriozalnie dziwnym, długim kieliszku. Sparaliżowało mnie na ten widok. Nie wiedziałam, jak to zanieść do stolika. Tam jest taki drobniutki bruk, małe wystające, półkoliste kamyki, dla kelnerki to zabójcza sprawa. Jedna z dziewczyn wytłumaczyła mi, jak postawić kieliszek na tacy, jak go przytrzymać kciukiem. Kazała mi patrzeć prosto przed siebie, iść równym krokiem. Czyli odważnie do przodu.

Katarzyna Kwiatkowska podczas próby przedstawienia "Wielki apetyt " / Agencja Gazeta / Fot. Jacek Lagowski / Agencja Wyborcza.pl

Pani właśnie idzie cały czas przed siebie i na pełnych obrotach.

Staram się. Lęk to nie jest dominująca w moim życiu emocja. Bardzo lubię wyzwania. Teraz ostatnio miałam właśnie wyzwanie, czyli secret project – bardzo secret, nie powiem, o co chodzi. Wymagał pójścia na całość, jak kamikadze. Trochę się stresowałam przez całe wakacje, gdy się do tego szykowałam. Na miejscu zdałam sobie sprawę, że ten wysoki poziom adrenaliny, to jest coś, co uwielbiam i za czym tęsknię. Przywykłam już do wielu rzeczy.

Denerwuję się oczywiście przed premierą w teatrze, ale okrzepłam w boju, bo granie to moja codzienność. Podczas tego sekretnego projektu zrozumiałam, że bardzo lubię być na pełnych obrotach. Ten zastrzyk adrenaliny przez kilka dni to było coś, na co od dawna czekałam. Jestem więc chyba uzależniona od takich emocji. Teraz mam spokojniejszy czas i robię rzeczy, które nie kosztują mnie tylu nerwów, gram bardzo dużo w teatrze. W przerwach staram się uprawiać sport.

Ekstremalny sport?

Nie, spokojny. Chodzę na siłkę, gdzie jest mnóstwo możliwości. Odkryłam bardzo wycieńczające zajęcia, spinning, czyli rowery. To jest genialne. Byłam dzisiaj rano. Skatowałam się przez 45 min., potem poszłam poćwiczyć na przyrządach. Porozciągałam się i jestem jak młody bóg. Jak wstałam rano, nie miałam na nic siły. Teraz się czuję jak tabletka multiwitaminy. Tylko wrzucić mnie do wody, a będę musowała. Chciałabym utrzymać ten rytm ćwiczenia, co będzie trudne, bo mam dużo wyjazdów. W styczniu jadę jednak na narty i chciałabym być w formie.

Co prawda planuję pozjeżdżać po emerycku, ale jadę głównie ze względu na to, żeby moje dziecko okrzepło w boju. Była w zeszłym roku i bardzo jej się podobało. Chcę, żeby wszystkie umiejętności sportowe miała w kieszeni. Ja musiałam się wszystkiego uczyć jako dorosła osoba, bo PRL nie dawał takich możliwości. Rodzice byli zabiegani i zapracowani. Jedyny basen koło nas to był ciemny i obskurny basen na Inflanckiej w Warszawie.

Fantastycznie, że ma pani czas na to, żeby ćwiczyć i uczestniczyć w zajęciach córki. Pani doba ma więcej niż 24 godziny?

Doba jest niestety za krótka. Mam wrażenie, że ledwo wstanę, to już się kładę. Ale akurat teraz moja córeczka jest fantastycznie zorganizowana, bo wszystkie zajęcia dodatkowe ma w swojej szkole i w takich godzinach, że o czwartej ma już wszystko za sobą – angielski, tenisa, dramę dla dzieci – sama sobie to wybrała. Poza szkołą jeździmy więc na basen. Uwielbiam to. To nasz wspólny relaks. Przez pół godziny ona pływa z trenerem, a ja sama. A potem idziemy do jacuzzi i do sauny. Jaśmina bardzo to lubi. Nie siedzimy długo, bo ona jest malutka i ma sześć lat, ale to jest nasz rytuał. Siedzi skupiona w ciszy, potem jest zadowolona i mówi: rozgrzałam się!

Fantastyczny ma pani kontakt matka-córka.

To wożenie dziecka na zajęcia to jest dla mnie sama przyjemność. Mogłabym tak spędzać wiele czasu. Bardzo to doceniam, bo dziecko tak szybko rośnie. Za chwilę mi powie: Mamo, hej, idę sama, tylko bez buziaków.

Niedawno rozbawiło mnie, że wrzuciła pani swój dowód osobisty do sieci.

To się ciągnie od paru lat i postanowiłam sprawę uciąć. Zmienili mi w Wikipedii datę urodzenia, ale tylko miesiąc i dzień. Mogliby mnie chociaż odmłodzić porządnie. Wtedy bym w ogóle nie interweniowała. Koleżanki by tylko szeptały: a wydawało mi się, że ona jest tylko o rok ode mnie młodsza, a tu o siedem. Ale tu chodziło o trzy miesiące. Na początku listopada musiałam się tłumaczyć, że wcale nie mam urodzin, że to w lipcu. I tak mi nikt nie wierzył. Niektórzy się ze mną nawet kłócili, że przecież czytali w Wikipedii, to wiedzą. Pamiętam, że kilka lat temu próbowałam to odkręcić, ale się nie udało. Ostatnio poprosiłam kolegę, speca internetowego, którego znam ze "Szkła kontaktowego" o pomoc. Łatwo nie było, ale się udało. Wiedział, do kogo uderzyć. Najfajniejszy był moment, gdy były dwie daty. Katarzyna Kwiatkowska urodzona 9 lipca lub czwartego listopada. To mnie rozbawiło.

Film, serial czy teatr?

Lubię pracować z kamerą, atmosferę planu filmowego czy serialowego. Przez np. 30 dni żyje się intensywnie postacią, a potem mamy to za sobą. To jest dla mnie bardzo przyjemne i ciekawe. Teatr jest bardzo wyczerpujący energetycznie i powtarzalny. Ale gdybym pracowała tylko i wyłącznie przed kamerą, tęskniłabym do teatru. W ogóle lubię być freelancerem. Z jednej strony mam sytuację niestabilną, ale z drugiej otwiera się przede mną wiele możliwości. Bardzo mi się podoba to skakanie z kwiatka na kwiatek.