Wszystko rozpoczyna się w atmosferze doskonałej konspiracji. W piątek o 19 przychodzi do mnie SMS z zastrzeżonego numeru telefonicznego: "Uwaga: zmiana planów. Spotkanie na Dworcu Głównym, peron linii metra S7". Więcej nic. Spotykamy się zatem nie przy Viktualienmarkt, gdzie sprzedawcy do późna zachwalają świeże ryby i pachnące bakalie, a na pełnym ludzi dworcu. Na peronie czeka już kilkanaście osób. Judith, dziewczyna z plastikowymi diabelskimi różkami na blond czuprynie, niesie duży plecak. "To laptop. Nasza muzyka" - tłumaczy "A chłopcy przynieśli coś do picia."

Reklama

Jedziemy kilka stacji na jedną ze spokojniejszych ulic Monachium, które poza gwarnym centrum składa się głównie ze spokojnych, o tej porze roku zamglonych uliczek z jednorodzinnymi domkami. Rozglądam się ciekawie, zastanawiając się, w którym z nich będziemy się bawić? Wreszcie zatrzymujemy się, ale nie przed domem. Przed szklanymi drzwiami banku. Jak to, napad na bank? "Ależ co ty mówisz" - odpowiada Robert, jeden z chłopaków niosących piwo - "jest tu duża hala bankomatowa. Znakomita akurat dla nas!" Teraz grupa działa z oszałamiającym profesjonalizmem. Ktoś otwiera drzwi hali bankomatowej własną kartą kredytową. Natychmiast ustawione zostają przenośne lampki na baterie. Jeden z bankomatów służy jako barek z napitkami. Na innym już gra laptop. Przyglądam się zdumiona, a Judith wyjmuje mi z ręki torbę z przekąskami, którą przyniosłam. "Na co czekasz? - pyta - tańczymy!"

I tak dowiaduję się, jak bawią się dziś moi niemieccy rówieśnicy. Moda przyszła z Berlina. Stolica ma co prawda swoją własną tradycję. Od czasu, jak runął mur, jako miejsca do nocnej zabawy służą puste piwnice i bunkry. Wchodzi się do nich zwykle przez obdrapane podwórko, drżąc ze strachu przed wyimaginowanymi napastnikami. Potem trzeba jeszcze z narażeniem życia przecisnąć się przez na wpół rozsypane drzwi. Albo po prostu wejść przez dziurę w chodniku. Nic prostszego. Na odważnych czekają miękkie sofy, głośna muzyka i kłęby dymu. Co prawda w Berlinie nie wolno już teraz palić w klubach. Dlatego na ścianach wiszą kartki: "Prosimy palić po cichu". Ale tradycyjne kluby, wspólne oglądanie meczów - to dziś przeżytek. "Daj spokój, to wynalazek lat 90. A kiedy słyszę o imprezach domowych, ciarki chodzą mi po plecach" - mówi mi Wolfi, który w życiu łączy dwie pasje: wykładanie historii i muzykę disco. "Mamy nową epokę. Potrzebujemy nowych emocji".

Po to właśnie przychodzą. Chcą nie tylko coś wypić, potańczyć i wymienić się numerami telefonów. Chcą coś przeżyć. Krąg znajomych zostaje ograniczony wyłącznie do osób najbardziej zaufanych. Dlatego dostać takie zaproszenie jak na bankomatową imprezę to wyjątek i prawdziwy zaszczyt. SMS z dokładną godziną i miejscem spotkania otrzymuje się w ostatniej chwili i należy się śpieszyć - nikt przecież nie wie, jak długo będziemy się bawić, zanim przyjedzie… policja.

Ta zwariowana zabawa nie dotyczy bynajmniej jedynie alternatywnej młodzieży, ale zwłaszcza wykształconych młodych osób, które za dnia są odnoszącymi sukcesy biznesmenami, naukowcami, prawnikami. Zjawisko czynienia ze swojego życia pasma przeżyć i emocji doczekało się już socjologicznych badań. Prawdziwą furorę wywołała kilka lat temu książka "Erlebnisgesellschaft" (Społeczeństwo przeżyć) Gerharda Schulzego. Po zjednoczeniu Niemiec nastąpiła bezprecedensowa zmiana w ich społeczeństwie - twierdził Schulze. Zorientowani na przeżywanie nowych wrażeń ludzie zmieniają całe swoje życie w poszukiwanie momentów szczęścia.

Dlatego wśród bawiących się wokół mnie osób nie ma nikogo, kto chciałby pozostawać tego wieczoru w cieniu. Z rąk do rąk krążą butelki piwa i bionady (ekologicznego napoju gazowanego bijącego dziś w Niemczech wszystkie rekordy popularności), w żadnym razie nie coca-coli, która jest po prostu niemodna. Humory dopisują. Także Peterowi z Johannesburga, który przeprowadził się do Niemiec dopiero niedawno i jest tyleż zdumiony, co zachwycony. "Amazing, I tell you, amazing" - krzyczy mi do ucha, starając się mówić głośniej, niż gra muzyka. Wszyscy tłoczą się w malutkiej przestrzeni, jest gorąco, duszno, ale nastrój panuje szampański. Nikt nie pokazuje zmęczenia, chociaż większość z tych osób uczestniczy dziś już w kolejnej zabawie.

Jak długo może trwać taki wieczór? Bardzo długo, bowiem zwykle potem następuje jeszcze zmiana miejsca. Co najmniej raz. "Wszystko to wygląda, jakby ludzie chcieli naprawdę zabawić się na śmierć" - podsumowuje niemiecki socjolog Heiner Boberski. Zaś Dietrich Schwanitz, antropolog z Hamburga, zarzuca Niemcom infantylizację. "Grozi nam postępujące zdziecinnienie, republikę federalną zmieniamy powoli w jedno wielkie przedszkole" - pisze.

Reklama

Mimo krytyki trzeba jednak przyznać, że nie brakuje w tych zachowaniach umiejętności spojrzenia na siebie samych z przymrużeniem oka. Być może społeczeństwo kierowane wyłącznie poszukiwaniem nowych doznań również jest swego rodzaju przesadą, jednak u nas nieodmiennie króluje śmiertelnie poważne podejście do samych siebie. Polacy w porównaniu z Niemcami po prostu nie potrafią się bawić.

Urządzanie domówek - do dziś będących w Polsce najpopularniejszym chyba sposobem spędzania wolnego czasu - było typowe dla wszystkich krajów bloku wschodniego. Także dla NRD. Ponieważ nie było ani klubów, ani piwa, ani koktajli, zabawę przenoszono do sfery najbardziej prywatnej. Jednak pozostawanie dziś wiernym tym zwyczajom bardzo źle świadczy o naszej umiejętności innowacyjnego myślenia. Sugeruje również, że kulturowo niewiele się w Polsce od 1989 roku zmieniło. Dane są smutne: ponad 50 procent Polaków deklaruje, że w wolnym czasie ogląda telewizję, co piąta osoba twierdzi, że wtedy śpi lub po prostu nic nie robi. Nie trzeba koniecznie robić nielegalnych imprez w bankowych halach, by się nad tym chwilę zastanowić.

Tymczasem po godzinie Judith szarpie mnie za ramię. Tłumaczy, że musimy zbierać rzeczy, bo pod drzwiami hali bankomatowej pojawili się dwaj mieszkańcy z domku naprzeciwko. Narzekali na hałas i powiedzieli, że impreza ma zostać natychmiast zakończona. A skoro przyszli, z pewnością również za chwilę pojawi się policja. Kilka minut później rzeczywiście przed halę zajeżdża biało-zielony radiowóz, z którego wysiadają dwaj policjanci. Pytają, czy zdajemy sobie sprawę, że to, co robimy, jest nielegalne. "Oczywiście, wiemy" - odpowiada Wolfi. "Proszę o bardzo, bardzo dużą karę". Policjant nie może ukryć uśmiechu. "Jeśli chcecie państwo koniecznie zrobić coś nielegalnego, na pewno znajdziecie jakąś okazję. Proszę opuścić bank" - mówi.

Rozchodzimy się spokojnie, pozostawiając po sobie niemal całkowity porządek: posprzątano równie profesjonalnie, jak wcześniej urządzono zabawę. Każdy idzie osobno w swoją stronę. Niespokojnie spoglądając jednak na komórkę. I po pół godzinie - nareszcie! - dostaję SMS: "Parking wielopiętrowy przy Lerchenauer Strasse".