To rozpasanie oczywiście nie dotarło do nas, bo u nas o pewnych rzeczach po prostu się nie mówi, a wszystko musi być obcięte, złagodzone i tylko pozornie pikantne - dowodem na to np. polska wersja "Rankingu Gwiazd", w której zamiast pytań o ulubione pozycje seksualne (wersja bodaj amerykańska) pojawiły się tak pieprzne tematy, jak kremy przeciwzmarszczkowe i rozmiar butów.
Z jednej strony to dobrze, bo oszczędzono nam choćby polskiej wersji Jerry’ego Springera. Proszę wyobrazić sobie np. Zbigniewa Wodeckiego powstrzymującego dwustukilową babę rzucającą się na swojego kochanka - karła za to, że ten zdradził ją z własnym bratem. I samemu sobie odpowiedzieć, czy polska wersja Springera to na pewno dobry pomysł. Z drugiej strony ta pruderia, owszem, oszczędza nam rzeczywistej telewizyjnej padliny, lecz powoduje też, że kontrowersję prawdziwą zastąpiono u nas kontrowersją sztuczną rozgrywającą się w bezpiecznych ramach poprawności. Jej najlepszym przykładem jest program Kuby Wojewódzkiego, w którym można podowcipkować sobie z Tych bliźniaków czy z Dody albo rzucić jakąś słabą gejowską aluzję, jednak każde rzeczywiste przegięcie pały jest karcone przez karzący palec Zarządu. Ostatnio takim przegięciem pały było użycie przez piosenkarkę Marię Peszek słowa "penis", które wraz z konsumpcją marcepanowego przyrodzenia zostało wycięte z programu. Oczywiście od razu podniosło się internetowe larum, pojawiły się dyskusje o granicach wolności słowa - tak jakby przyciężkawe żarty Wojewódzkiego i parainteligencja Peszek były warte używania razem z tak poważnym i cennym terminem.
Inny rodzaj cenzury - czyli klaps po fakcie - może dotknąć program Ewy Drzyzgi, do którego zaproszono pedofili. Rzecz jasna Drzyzga jest współautorką kampanii "Zły Dotyk" i o chęć usprawiedliwienia pedofilii trudno ją podejrzewać. Zarazem jej lekkość w zapełnianiu programu ludźmi jedzącymi ziemię lub mężczyznami uzależnionymi od seksczatów każe patrzeć na nią bardziej jak na kogoś w rodzaju postaci, którą Nicole Kidman odgrywała w filmie "Za wszelką cenę", niż jak na odważną dziennikarkę, która chce poszerzyć zakres medialnego dyskursu. Program Drzyzgi tanią sensacją jedzie od początku, a przykład pedofili pokazuje, że autorom powoli kończą się pomysły. Oczywiście używany przez obrońców moralności zarzut "promocji pedofilii" jest tak durny, że nie warto się przy nim w ogóle dłużej zatrzymywać. Warto jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ludziom popełniającym tak niemożliwe do usprawiedliwienia przestępstwa warto w ogóle udzielać głosu na wizji w imię podkręcenia wyników oglądalności.
Innymi słowy, w Polsce żadnej walki o wolność słowa nie ma; programy Drzyzgi i Wojewódzkiego to tylko kolejny, smętny etap długiej, niekończącej się wojny między konserwą, która z założenia jest profilem każdej ogólnopolskiej stacji, a słabo zrealizowaną, pseudosensacyjną taniochą, która ma tylko udawać gotowość telewizji do poruszania kwestii niewygodnych i ostrych. Niestety tak to u nas jest, że zamiast "The Daily Show" mamy program "Joker RP" z fascynująco tępym prowadzącym, w którym zamiast jakiejś rzeczywistej politycznej satyry Jacek Kurski śpiewa piosenkę "Będę brał cię w aucie", a zamiast talk-showu Conana O’Briena - zwietrzałego Wojewódzkiego, który od kilku lat opowiada ten sam dowcip. W tej sytuacji po prostu nie ma sensu, proszę państwa, z jakąkolwiek cenzurą walczyć - bo nawet jeśli ona istnieje, i jeśli coś zatrzymuje, to przecież nie było żadnego sensu tego oglądać.
*Jakub Żulczyk, pisarz, autor m.in. powieści "Zrób mi jakąś krzywdę" i "Radio Armageddon".