Kasia Stankiewicz z Varius Manx rozstała się w 2001 roku i zniknęła z show biznesu. Wróciła dopiero w tym roku, za sprawą programu "Taniec z gwiazdami". W wywiadzie udzielonym "Gali", wokalistka zdradza, że ogromna popularność, która spadła na nią z dnia na dzień, miała wiele negatywnych aspektów:

Reklama

Kiedy nagle stajesz na szczycie w bardzo młodym wieku, żyjesz siłą rzeczy w jakimś odrealnieniu. Jesteś wożony, przenoszony, chodzi za tobą pani z kalendarzem, a ty myślisz, że tak właśnie wygląda świat i już zawsze tak będzie. Biegają za tobą ludzie. I wtedy zaczyna się życie w takim wypasionym zamknięciu. Bo z jednej strony możesz wszystko, a z drugiej - boisz się wyjść na spacer czy do sklepu, bo leci za tobą tłum, żeby wyrwać ci garść włosów. Dla mnie ważna była muzyka, a nie rozdawanie autografów. W pewnym momencie moja popularność stała się nienormalna. Zaczynała przyjmować formę, która naruszała spokój moich bliskich, a nawet zagrażała mojemu życiu. Listy z pogróżkami czy stękające telefony stały się w pewnym momencie codziennością. Pamiętam np. historię z chłopakiem, który przyjechał do Działdowa i przez kilka dni obserwował, jak funkcjonuje moja rodzina. Któregoś dnia zapukał do drzwi. Mama otworzyła. A on, że chciałby zostawić mi zeszyt z listami i moimi zdjęciami. Mama się zgodziła. Potem otworzyła ten zeszyt, a tam były moje zdjęcia ze śladami różnych wydzielin, teksty nie do zacytowania czytelnikom. Mama poszła z tym na policję. Okazało się, że ów chłopak uciekł z zakładu psychiatrycznego.

Stankiewicz przyznaje jednak, że gdy postanowiła zejść ze świecznika, szara codzienność okazała się rozczarowująca:

Chciałam codzienności z jej szarością, radościami, kłopotami, poczuciem stabilizacji i pewności, że o konkretnej godzinie skończę zajęcia, zamknę komputer i wrócę do domu. Ale kiedy ta normalność trwała już jakiś czas, czułam, że brakuje mi napędu do życia. Zamykałam się coraz bardziej na ludzi, ale przede wszystkim - na samą siebie.

Reklama