W wywiadzie udzielonym "Rzeczpospolitej", będącym zapowiedzią mającej się niebawem ukazać biografii, Kuba Sienkiewicz wyznał, że łączenie życia rockandrollowca z pracą lekarza, kosztowało go bardzo wiele:
Jeździłem z dyżuru na wizytę, z wizyty na próbę, z próby do domu. Skumulowałem stresy i zacząłem je regulować farmakologicznie. Wypróbowałem na sobie wszystkie leki na chorobę Parkinsona i na depresję, co nie było trudne, bo mam do nich nieograniczony dostęp. Przez kilka lat jechałem na różnych mieszankach, dzięki czemu bez trudu wprowadzałem się na przemian w stan euforii i obojętności. Regulowałem sobie nastrój farmakologicznie, jakbym kręcił gałkami we wzmacniaczu i w gitarze. Umiałem to zrobić dobrze, jestem przecież lekarzem. To była droga na skróty. Każdy, kto pije po to, żeby coś sobie załatwić, powinien wiedzieć, że choroba już go zaatakowała. Choroba alkoholowa dlatego jest tak zdradziecka, że kiedy alkoholik pije, nigdy nie zastanawia się, jakie będą tego skutki.
Stresy i wyczerpujący tryb życia, w końcu doprowadziły do dramatu:
W 2007 roku rozjechałem kobietę na przejściu dla pieszych przed swoim własnym szpitalem. Przeleciała przez maskę, przednią szybę, dach i spadła za autem. Następnym pojazdem za mną była akurat karetka pogotowia. Ona na szczęście nie rozjechała drugi raz mojej ofiary, tylko zabrała ją na SOR w moim szpitalu. Wypadek był spowodowany moim pośpiechem - po dyżurze pędziłem na wizytę domową. Od tego czasu, gdy zespół SOR widzi, że wychodzę ze szpitala, mówi: - Wołajcie chirurga, dr Sienkiewicz wsiada do samochodu. Potrąciłem kobietę, bo nie lubiłem siebie, a nie jej. Gdybym się lubił, nie żyłbym w takim biegu. To było chore życie.
Na szczęście ofiara wyszła z wypadku cało. Szczere wyznanie Kuby Sienkiewicza, dla wielu jego fanów z pewnością będzie zaskoczeniem. Muzyk zawsze sprawiał bowiem wrażenie osoby o dużym dystansie do otaczającej ją rzeczywistości.