Do listopada 2007 roku był jedną z najważniejszych osób w Polsce. Czołowy polityk Prawa i Sprawiedliwości był marszałkiem Sejmu. Miał własny ogromny gabinet i obstawę funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Do jego dyspozycji była też służbowa limuzyna z kierowcą. Ludwik Dorn wygodnie rozparty na siedzeniu samochodu podróżował z domu do Sejmu i z powrotem. Świat zwykłych ludzi oglądał tylko zza przyciemnianych szyb auta. A w parlamencie błyszczał w świetle kamer, opowiadał żarciki i chodził po sejmowych korytarzach ze swoim ukochanym psem Sabą. Zresztą Saba też korzystała z przywilejów marszałka i jeździła ze swym panem limuzyną - przypomina "Fakt".

Reklama

Ale potem przyszły wybory. Ludwik Dorn przestał był marszałkiem i zniknął z czołówek gazet. Limuzynę musiał zostawić w sejmowym garażu. Skończyły się luksusy, więc były marszałek musiał przesiąść się do... podmiejskiej kolejki. Tak właśnie dojeżdża do Sejmu z podwarszawskiego Kawęczyna. A że w pociągu jest mniej miejsca niż na fotelu w limuzynie, więc nie ma miejsca na rozłożenie gazety i poranną lekturę. Dorn w czasie jazdy zabija więc czas wysyłaniem SMS-ów - pisze "Fakt".