Do niedawna z telewizyjną hipnozą kojarzył się prawie tylko Anatolij Kaszpirowski. Charakterystycznym „Adin, dwa, tri” zaczynał się każdy odcinek programu nadawanego w Polsce począwszy od 1989 r. Według szacunków OBOP aż 76 proc. Polaków deklarowało, że oglądało albo chociaż słyszało o „Teleklinice doktora Anatolija Kaszpirowskiego”, którą telewizyjna Dwójka emitowała aż trzy lata. Pochodzący z Ukrainy hipnotyzer do dziś na swojej stronie internetowej chwali się popularnością w Polsce i spotkaniami z polskimi naukowcami, wystąpieniami w kościołach oraz wielkim seansem zorganizowanym w 1990 r. w warszawskiej Sali Kongresowej. To wtedy również polscy widzowie zdecydowali, że Kaszpirowskiemu należy się Wiktor – nagroda przyznawana osobowościom telewizyjnym.

Reklama
Po 26 latach hipnoza powraca w nowej telewizyjnej odsłonie. A prowadzący Filip Chajzer również ma na koncie Wiktora, którego zdobył w 2013 r. w kategorii Odkrycie Roku. O ile jednak Kaszpirowskiego wspomina się z sentymentem, o tyle pierwszy odcinek programu „Hipnoza” w stacji TVN spotkał się z ostrą krytyką widzów i internautów.

TVN zaklina rzeczywistość

„Zdjąć z anteny po pierwszym odcinku. Żenujące!”; „Ale udają!”; „Marna ściema, nawet głupi się na to nie nabierze” – to tylko niektóre z komentarzy, jakie pojawiły się w sieci po emisji pierwszego odcinka. Na swoim Facebooku gorzkich słów nie szczędził programowi nawet Paweł Kukiz. „Usiedliśmy wczoraj całą rodziną przed telewizorem, po kilkunastu minutach spojrzeliśmy po sobie, Polka wstała i bez słowa wrzuciła w DVD film Obłąkani z 2014 r. Nikt się nie sprzeciwiał” – napisał.
Reklama
O co chodzi w „Hipnozie”? W każdym odcinku występuje drużyna składająca się z pięciu uczestników, którzy po wprowadzeniu w trans rywalizują o nagrodę pieniężną. Każdy z nich wchodzi w zasugerowaną mu przez hipnotyzera rolę. Obecna w studiu widownia obserwuje, jak zachowują się uczestnicy programu i w jakie postaci się wcielają. Po każdej rundzie zawodnicy razem ze swoją rodziną i znajomymi oglądają nagranie ze swojego występu.
Polska wersja oparta jest na angielskim formacie emitowanym przez stację BBC „You’re Back in the Room”. Program sprzedano m.in. do Słowenii, Australii, Nowej Zelandii, Stanów Zjednoczonych oraz Francji. Już sam oryginał wzbudzał mieszane uczucia. Dziennikarka brytyjskiego „Metra” Sarah Dean stwierdziła, że „albo się go całkowicie kocha, albo absolutnie nienawidzi”. Adam Postano z „Daily Mirror” uznał „You’re Back...” za „jeden z najgorszych formatów w prime time, jaki kiedykolwiek masz szansę zobaczyć”. Jedną z nielicznych pozytywnych recenzji na jego temat napisał Benji Wilson z „The Daily Telegraph”, który utrzymywał, że ten program „znacznie śmieszniejszy niż cokolwiek innego w telewizji”.
Zdaniem dr Anny Jupowicz-Ginalskiej, medioznawczyni z UW, krytyka „Hipnozy” wcale nie jest przesadzona. – Ramówka TVN zaczęła się w tym sezonie bardzo niefortunnie. Najpierw była wpadka wizerunkowa, która nawet stacji komercyjnej nie do końca przystoi, czyli program kabaretowy „Pożar w burdelu”. Teraz doprawiła sobie to wiosenne danie „Hipnozą”. Tyle że przyprawa jest raczej mdła i nie zachęca do dalszego smakowania – mówi.
Uważa, że patrząc na brak popularności oryginału, można się było tego spodziewać. – W Wielkiej Brytanii były zaledwie dwie edycje programu. Inaczej niż w przypadku np. „Mam talent” czy „X Factor”, które miały ich wiele – zwraca uwagę. Widownia pierwszego sezonu brytyjskiej „Hipnozy” to ok. 3,86 mln osób; drugą śledziło już tylko ok. 3 mln. Wynik oglądalności pierwszego odcinka polskiej wersji to 1,6 mln. – Wydaje mi się, że TVN zaklina rzeczywistość. Próbuje przedstawić wyniki oglądalności nawet nie jako wielki, ale umiarkowany sukces. Biorąc pod uwagę to, jak „Hipnoza” wypadła na tle konkurencji, to była to po prostu przegrana. I to przegrana z wielokrotnie emitowanym już „Shrekiem”. Coś musi być na rzeczy z koncepcją programu, skoro pierwszy odcinek nie przyciągnął przed odbiorniki w rewelacyjnym czasie antenowym widzów, a wielu z nich zaczęło odpływać w trakcie emisji – uważa dr Jupowicz-Ginalska. Zaznacza, że tak naprawdę o sukcesie lub porażce „Hipnozy” będziemy mogli mówić dopiero wtedy, kiedy TVN pokaże kilka odcinków.

Skok na bungee

Nie zmienia to faktu, że miażdżąca krytyka – zarówno ze strony mediów, jak i internautów – sprawiła, że TVN zaraz po premierze musiał odpierać zarzuty dotyczące oszustwa. Pojawiły się bowiem opinie, że występujący w programie uczestnicy są podstawieni. – Bzdura, nie korzystaliśmy z żadnych profesjonalnych aktorów czy statystów zatrudnionych na potrzeby tej produkcji. Gdybyśmy, decydując się na ten program, mieli podejrzenia, że to wszystko jest ustawione, to nie oszukiwalibyśmy najpierw samych siebie, a potem widzów – mówił serwisowi Party.pl Bogdan Czaja, zastępca dyrektora programowego TVN.
Na konferencji poprzedzającej emisję programu wszelkie zarzuty dotyczące manipulacji i zatrudniania aktorów odpierał reżyser programu Wojciech Iwański. – Pierwszy raz w życiu robię program, w którym casting był trzyetapowy. Każdy z uczestników musiał się za każdym razem poddać hipnozie. Znalezienie ich wcale nie było łatwe, bo niektórzy za drugim razem nie wchodzili już w ten stan – tłumaczy Iwański.
Podkreśla, że to typowo rozrywkowy program, który z terapią za pomocą hipnozy nie ma nic wspólnego. – Przekraczamy w jakimś sensie rubikon telewizyjny. Nikt tego przed nami nie robił, jesteśmy pierwsi w tego typu rozrywce. Tak jak ludzie bawią się w tunelu aerodynamicznym, jak skaczą na bungee, tak może po tym programie będą chcieli doświadczyć hipnozy scenicznej – mówi Iwański.
Przyznaje, że zespół odpowiedzialny za produkcję miał wątpliwości, czy w tak krótkim czasie uda się znaleźć w Polsce ludzi, którzy nie tylko poddadzą się hipnozie, ale też nie będą się bali wystąpić w stanie niezupełnej świadomości w telewizyjnym show, przed publicznością i milionami widzów. – Trzeba również pamiętać, że praca z nimi w tym stanie jest nieprzewidywalna. Nie wiemy, co zrobią, jak się zachowają. Trudno też ocenić, ile czasu mamy na zmianę dekoracji, pranie ubrań, mycie itp. Na planie leją się strugi wody, czasem szampana, latają torty z bitą śmietaną – zdradza kulisy produkcji Iwański.

Po pieniądze idzie się do „Milionerów”

Wśród tych, którzy w pierwszym odcinku musieli przygotować drinki, wymasować celebrytom śmierdzące – jak zasugerowano – stopy i przejechać się na rollercoasterze, była Magdalena Sobkowicz. Na co dzień zajmuje się audytem alkoholi. Pół roku temu, po 11 latach, wróciła do Polski z Walii. Na pytanie, dlaczego wzięła udział w programie, odpowiada, że lubi próbować nowych rzeczy. – Praca za granicą sprawiła, że stałam się otwarta. O castingu do programu powiedziała mi moja mama. Byłam przekonana, że mam za twardy charakter, nie poddam się hipnozie i nie ulegnę żadnym sugestiom. Okazało się jednak, że się myliłam – mówi. Dodaje, że nie żałuje udziału w programie, bo była to dla niej najlepsza zabawa na świecie. – Byłam przekonana, że będą podejrzewać oszustwo i sugerować, że udajemy. Myślę jednak, że nawet profesjonalny aktor nie byłby w stanie tak popłynąć i robić tego, co my przez kilka godzin – uważa.
Jej zdanie podzielają Grzegorz Kosiński i Marcin Skrzypczak, którzy razem z nią wystąpili w programie. Pierwszy zajmuje się organizacją gal MMA, drugi jest dietetykiem i prowadzi swoje centrum medyczne. Podobnie jak Magda przyszli do programu, aby – jak tłumaczą – przeżyć świetną przygodę. – Traktuję to jako próbę uwolnienia swojej kreatywności, sprawdzenia siebie na nowym polu. Hipnoza jest swego rodzaju uwolnieniem drzemiącego potencjału – tłumaczy swoją decyzję Kosiński, który w jednym z zadań wydaje odgłosy tyranozaura, a w drugim jest królem Kazimierzem poszukującym na widowni przyszłej żony.
Czy występ w programie to dla nich sposób na chwilę sławy? – Raczej nikt z nas o tym nie myślał, przychodząc na casting. Ale nie ukrywam, że to miły dodatek. Nie mówię, że nie. Poza tym fajnie jest wystąpić w premierowym odcinku. W programie, który debiutuje w polskiej telewizji – wyjaśnia Skrzypczak, który pod wpływem hipnozy na chwilę zakochuje się w prowadzącym program Filipie Chajzerze i wysyła mu miłosne liściki.
A pieniądze? – dopytuję. Maksymalnie zawodnicy mogą wygrać 50 tys. zł. – Naprawdę mamy z czego żyć. Nikt, przychodząc na casting, nie wiedział, że będzie jakakolwiek wygrana – mówi Skrzypczak. A Kosiński dodaje, że po duże pieniądze zgłosiłby się raczej do „Milionerów”, i przyznaje, że do tego teleturnieju również startował.

Etyka, która pozwala na grę

W Wielkiej Brytanii program krytykowały nie tylko media, lecz także hipnotyzerzy. Wśród nich był Mark Powlett, jeden z bardziej znanych i uznanych specjalistów klinicznych w tej dziedzinie, oraz Liz McElligott, dyrektorka National Hypnotherapy Society. Zgodnie stwierdzili, że poprzez hipnozę nie można zmusić ludzi, aby robili coś wbrew swojej woli. – Mam wrażenie, że zawodnicy po prostu grają w grę. Sam program jest dla mnie niczym innym jak sensacją – oceniała. Zdaniem Powletta ludzie w stanie hipnozy rzeczywiście są bardzo odprężeni i otwarci na pozytywne sugestie. – Stan relaksu jest ostatnią rzeczą, jakiej oczekuje się w tym programie, ponieważ ludzie nie byliby w stanie wykonać zadań zgodnie z postawionymi im wymaganiami – stwierdził.
Keith Barry – hipnotyzer z brytyjskiej wersji programu – w odpowiedzi na te zarzuty oświadczył, że wszyscy zawodnicy są zahipnotyzowani i nikt niczego nie udaje. Stacja ITV, która emitowała program, zapewniła, że opieka nad zawodnikami i ich bezpieczeństwo są dla niej najważniejsze, a show jest zgodny z regulaminem Ofcom (organ państwowy kontrolujący i nadzorujący rynek mediów i telekomunikacji w Wielkiej Brytanii) oraz etycznymi aspektami dotyczącymi hipnozy. Według nich pokazy hipnozy ulicznej albo estradowej mogą odbywać się pod warunkiem, że uczestnikom zapewni się bezpieczeństwo, a hipnotyzer będzie umiejętnie podawał sugestie.
Kwestię dotyczącą etyki potwierdza terapeuta Robert Rutkowski. – Istnieje coś takiego jak kodeks branżowy osób zajmujących się psychoterapią, psychiatrią, psychologią oraz hipnozą, który dopuszcza możliwość używania tejże hipnozy do celów jarmarcznych i ludycznych bez narażenia się na ostracyzm. Warunkiem jest właśnie zapewnienie bezpieczeństwa uczestników. Zwykle dotyczy to zdrowia fizycznego, czyli chodzi np. o to, by mogli się swobodnie przemieszczać – mówi terapeuta. Zwraca jednak uwagę, że wszystko, co odbywa się poza gabinetem terapeutycznym, który z założenia ma dać poczucie bezpieczeństwa, niesie pewne zagrożenia. – Pacjent, a w tym wypadku uczestnik programu, musi mieć poczucie, że jeśli zacznie robić coś, co może się dla niego przykro skończyć, to będzie mógł liczyć na pomoc – dodaje.

Herzog też hipnotyzował

Jako przykład wykorzystania hipnozy w świecie kultury podaje Wernera Herzoga i jego film „Szklane serce”, w którym aktorzy grali pod wpływem hipnozy. „Zastosowaliśmy to ze względów stylistycznych, a nie w celu uzyskania pełnej uległości. Nie chodziło nam o to, by dysponować posłusznymi kukłami. Fascynowało nas obserwowanie ludzi takimi, jakimi dotychczas w kinie nigdy nie byli widziani; w efekcie stwarzało to możliwość wniknięcia w naszą własną jaźń z zupełnie nowej perspektywy. Chcieliśmy, aby w filmie panowała atmosfera halucynacji, proroctwa, wizjonerstwa i nasilającego się pod koniec zbiorowego delirium. Hipnotyzowałem osobiście. Hipnoza jest bardzo naturalnym stanem ducha. Pragnąłem uzyskać wrażenie przebywania postaci w transie: same wpędzają się w katastrofę i zapadają w sen na jawie” – tłumaczył swój pomysł reżyser.
Rutkowski potwierdza, że nie każdego da się zahipnotyzować. Praktyka ta do dziś budzi wątpliwości i wywołuje kontrowersje zarówno w środowisku terapeutów, jak i zwykłych ludzi, choć uznawana jest za jedną z metod terapeutycznych. – Nikt, kto nie będzie chciał, nie zostanie wprowadzony w ten stan – wyjaśnia. Rozumie jednak, dlaczego program jest w centrum zainteresowania. – Obszar, który związany jest z medycyną, nagle staje się elementem pewnego rodzaju estradowości. Siłą rzeczy więc intryguje i wpisuje się w znane zjawisko „wszystko na sprzedaż”. W założeniu twórców program ma być zabawny, ale na pewno w żaden sposób nie pomaga hipnozie, która w gabinetach specjalistów stosowana jest po to, by ludzi leczyć – uważa.
Specjalistą, który wprowadza uczestników w stan hipnozy i niejako kieruje show, jest Artur Makieła. Praktykę hipnoterapeutyczną oraz zajęcia z life coachingu i rozwoju mentalnego prowadzi we Wrocławiu od 2011 r. Jak mówi, dotychczas pracował podczas sesji indywidualnych z ponad kilkuset klientami. Makiełę można było spotkać m.in. na Przystanku Woodstock, jest także ściągany na zamknięte pokazy podczas imprez organizowanych przez firmy. Prowadzi również szkolenia dla tych, którzy – tak jak on – chcieliby zajmować się hipnozą.
Coraz częściej jestem zapraszany na różnego rodzaju wyjazdy szkoleniowe, eventy. Seanse z moim udziałem to alternatywna forma rozrywki – tłumaczy. Wyjaśnia, że takich jak on hipnotyzerów scenicznych w samej Wielkiej Brytanii jest kilka tysięcy. – Tam podobne show są na porządku dziennym, prawie tak samo jak stand-upy – mówi. Dodaje, że to, co robi, nie ma wymiaru terapeutycznego, ale czysto rozrywkowy. Zapewnia, że żaden z uczestników zabawy nie traci kontroli nad sobą podczas seansu, a jedynie podąża za sugestiami. – To, co robimy, ma pokazać fenomen ludzkiego umysłu w zabawnej formie. Sprawić, że ci ludzie docierają do ukrytych dziecięcych radości i pokładów wyobraźni oraz kreatywności – wyjaśnia.
Po co jednak robić to na oczach widzów? Terapeuta Robert Rutkowski, odpowiadając na to pytanie, odwołuje się do wczesnej fazy rozwojowej, która leży u podstaw pedagogiki. – Mówi ona, że dzieciaki w zabawach wolą być złodziejami, piratami. Jednym słowem postaciami bardziej wyrazistymi, nawet jeśli nie jest to zgodne z oczekiwaniami rodziców. Lęk przed szarością, bylejakością pojawia się w nas bardzo wcześnie – mówi. Być może, jak stwierdza, osoby, które decydują się na takie wygłupy, potrzebują chwili zaistnienia, bycia w świetle jupiterów. – Podobnie jest z robieniem sobie selfie ze znaną osobą. Tu też chodzi o to, aby przez moment poogrzewać się w świetle sławy. Nie chodzi o pieniądze, ale o to, żeby zaspokoić tę wewnętrzną potrzebę zaistnienia, mieć tę chwilę, choćby to była iluzja – wyjaśnia. Dodaje, że w dzisiejszych czasach bycie „głupkiem” oraz narażanie się na śmieszność mocno się zdewaluowało. – Stało się interesujące i inne niż kiedyś – uważa.
Zdaniem filozofa i publicysty Tomasza Stawiszyńskiego ludzie poszukują dziś za wszelką cenę widzialności, bo model sukcesu, który dominuje w kulturze opanowanej przez media cyfrowe i telewizję, to wzorzec kogoś tak czy inaczej rozpoznawalnego. – Tutaj dodatkowo można zyskać popularność, nie posiadając właściwie żadnych talentów. W tym sensie mamy tu do czynienia z sytuacją klasyczną dla wszelkich widowisk typu reality show – stwierdza.
Z kolei dr Jupowicz-Ginalska zastanawia się, czy choć uczestnikom rzeczywiście udało się zdobyć te pięć minut nawet nie telewizyjnej, ale internetowej sławy, naprawdę warto walczyć o taką rozpoznawalność.

Prawie jak siostry Godlewskie

Tyle uczestnicy. A jak „Hipnoza” wygląda od strony medialno-telewizyjnej? Zdaniem reżysera programu Polakom zdecydowanie brakuje tolerancji. – Ten program jest nie tylko rozrywką, ale też rodzajem prowokacji. Obserwujemy w nim ludzi, którzy muszą mieć ogromny dystans do siebie, aby w ogóle chcieć wziąć udział w tym eksperymencie. Przecież, wykonując zadania, które im proponujemy, pokazują siebie od innej, nieznanej nawet im samym strony. Uczestnicy przed emisją mogli poprosić o wycięcie tego, co im się nie spodobało. Takich próśb jednak nie było, wszyscy znakomicie się bawili – wyjaśnia.
Jeśli miała to być lekcja tolerancji, to Polacy jej najwyraźniej odrobić nie chcieli. Jak zauważa Stawiszyński, zadziałał mechanizm zbliżony do tego, który pojawił się w przypadku fenomenu sióstr Godlewskich. – Na oczach nas, czyli widzów, biorący udział w programie kompromitują się, ośmieszają, a więc przeżywają sytuacje, których my tak naprawdę się boimy. Nie chcemy być tym słoniem w składzie porcelany, pod nieustającą obserwacją i dlatego to odrzucamy, krytykujemy, a często również hejtujemy. Zbiorowe katharsis w tym wypadku niestety nie miało miejsca – tłumaczy.
Zwraca uwagę, że zarówno Polacy, jak i widzowie na całym świecie przyzwyczajeni są do teatralnych, iluzorycznych widowisk. – Tu ta iluzoryczność sprzedawana jest jednak w aurze realizmu. Widzowie nie do końca mają poczucie, że oglądają widowisko, pewnego rodzaju grę z konwencją, grę, w której mają zawiesić racjonalne myślenie. Podskórnie czują, że mają do czynienia z mistyfikacją w kostiumie realizmu. Do tego trzeba dodać kontrowersyjną hipnozę i brak granic. Dla widzów – jak widać po komentarzach – to zdecydowanie za dużo grzybów w jednym barszczu – kwituje Stawiszyński.
Zdaniem dr Jupowicz-Ginalskiej głównym powodem braku akceptacji dla program jest jego miałkość i ludyczność. – Nie rozumiem, jaką merytoryczną wartość ma wydawanie odgłosów delfina czy przeobrażanie się w ryczącego tyranozaura. Czy tak wywołany śmiech, o ile rzeczywiście się pojawił, nie jest tak naprawdę rechotem wynikającym z czyjejś kompromitacji? Czy ów śmiech nie prowadzi przypadkiem do pośmiewiska? Jestem za dobrą rozrywką, ale nie za jarmarkiem, którego TVN dotąd próbował się wystrzegać – zastanawia się.
Obrońcy programu, których grono było naprawdę nieliczne, twierdzili m.in., że Polacy nie są jeszcze gotowi na tego typu rozrywkę. Czy tak? – Dla mnie to światełko w tunelu. Widać, że polscy widzowie wciąż jednak wolą rozrywkę nieco wyższych lotów, a sprowadzanie do najmniejszego wspólnego mianownika nie zawsze znajduje ich akceptację. Nie dają się nabrać na takie rzeczy jak „Woli & Tysio na pokładzie”, „Celebrity Splash!” czy „Gwiezdny cyrk”, w którym jeden z celebrytów całował się z foką. Tych programów publiczność po prostu nie kupiła, zasypała je lawina negatywnych komentarzy. To pokazuje, że widzowie największych stacji telewizyjnych nie dadzą sobie wcisnąć wszystkiego za wszelką cenę – ocenia dr Jupowicz-Ginalska.
Stwierdza również, że chociaż „Hipnoza” wpisuje się w estetykę Benny’ego Hilla, to jednak nie znalazła swojej publiczności tak jak on. – Powodów jest kilka: „Hipnoza” nie jest programem kabaretowym i nie komentuje wad społecznych, tak jak to robił brytyjski komik. Nie ma tu drugiego dna, który chociaż w najmniejszym stopniu skłaniałby widza do refleksji – mówi.
Na ostateczny werdykt poczekajmy jednak do końca sezonu – dodaje, dając programowi ostatnią szansę.
Wszystko jednak wskazuje na to, że magia telewizji w połączeniu z magią hipnozy nawet w nowej, kolorowej odsłonie nie działa już tak, jak wtedy gdy Kaszpirowski rozpoczynał swój seans, przez ekran telewizora, odliczając „Adin, dwa, tri...”.

Trwa ładowanie wpisu